wtorek, 12 lutego 2013

Wampiry w Paryżu

Jesteśmy w Paryżu. Podróż dobiega końca, blog dobiega końca. Jeszcze nie w domu, ale już nie na Karaibach i aż nie wiem, do kogo teraz bardziej pisać - do tej pory pisało się do tych, co w Polsce (a także w Wielkiej Brytanii, Holandii i Norwegii :)) ,ale wiem, że ci z "Chopina" też pewnie zajrzą i będą chcieli wiedzieć, czy skrobiemy :) Piszę więc do każdego po trochu.

Najpierw o wyjeździe STAMTĄD: tyle się nagadałam, że mam dosyć i chcę wracać, ale jak przyszło co do czego, to było strasznie żal. Strasznie. Nie tam, że palmy, słońce, Murzyni, rufa i dziób. Raczej, że Panda, Buba, Kaczka, Klaudia, Skwara i cała reszta. No ale pościskalim, popłakalim i pojechalim z brzuchami pełnymi gołąbków Krysi i plecakiem pełnym schabowych specjalnie dal nas SKITRANYCH przez nią dwa dni wcześniej. Wyobrażacie to sobie? Już wtedy o nas pomyślała! Maciek i Basia odwieźli nas na ląd, prosto do Fort-de-France, przy akompaniamencie "Chopinowej" syreny. Miłe to było niezwykle - dziękujemy! A potem patrzyliśmy sobie, jak oddalacie się, stawiacie żagle i znikacie... Na porządne i szczegółowe podziękowania przyjdzie czas w ostatnim wpisie, a teraz lecimy dalej. "Lecimy" to dobre słowo!

Na mojej głowie kapelusz z palmowych liści, a na kolanach Ryśka, gdzieś pod rajtuzami -
błoto spod huśtawki w Fort-de-France -
NIKT inny w Paryżu nie miał wczoraj na sobie takich pamiątek z Karaibów!

Lot, którego tak się bałam trwał teoretycznie siedem i pół godziny. Praktycznie pamiętam z niego może ze dwie godziny, bo pozostałą część czasu wszyscy, co do sztuki, autentycznie PRZESPALIŚMY. Dzieciaki padły jeszcze przed startem, Jagience przyczepili do ściany kuwetę do spania, Ryśka położyliśmy jakoś bokiem i wolność! My z Adrianem poczekaliśmy jeszcze na jedzenie (nie przegapilibyśmy przecież żarcia!) i też się pospaliśmy. A nad ranem staliśmy się wampirami... Państwo Stewardostwo obudziło nas na śniadanie o godzinie paryskiej ósmej (mniej więcej), czyli naszej trzeciej. Słonko świeciło, dzieci spały, a my zajadaliśmy bułeczki z dżemikiem. O trzeciej w nocy. Samolot wylądował godzinę później, a koło siódmej byliśmy już w hotelu. Słońce stałoby w zenicie, gdyby nie chmury i deszcz ze śniegiem, ale wampiry słońca nie lubią. Wampiry w południe czują, że muszą dospać. Zasłoniły więc okno roletą i jęły usypiać małe wampirki, co wkrótce się udało. A gdy zapadł zmierzch...wampiry wstały ze swego łoża pełne sił witalnych i ruszyły w miasto! I dawaj: jeździć metrem! Spacerować! Wózkiem jeździć! Katedrę zwiedzać (nie wiedzieć czemu, zamkniętą)! Pamiątki kupować! Jeść obiad o 22! Ledwie karczmy nie rozwalą! Spać poszli, jak Pan Bóg przykazał, o 20. W Paryżu była wtedy 1 w nocy, a nas, niestety, musiało już obchodzić, która godzina jest w Paryżu, bo metro tam chodzi do 1 właśnie. Tematem przewodnim rozmów z Pierworodnym Wampirzątkiem (a byłym Delfiniątkiem) był śnieg. Bezapelacyjnie. Pytanie "A dzie jece jest śnied?" królowało na wszystkich etapach wieczorno-nocnej wycieczki. Śnieg już dawno stopniał, ale entuzjazm Wampirka nie topniał ani trochę.

Wampiry ok. 16. Tylko opalenizna (dość specyficzna zresztą) ojca rodziny zdradza,
gdzie były jeszcze kilkanaście godzin wcześniej...
Następnego dnia rodzina wampirów zerwała się z łóżek (w tym również z "dónnej toi"=górnej koi, bo mamy tu piętrowo) dla odmiany w południe, śniadanko przyjęła przed 14, by następnie do późnego wieczora kręcić się po Paryżu i udowadniać sobie i Wam, że jest we Francji: a to zdjęcia pod Wieżą Eiffla, a to pod Łukiem Triumfalnym, a to ślimaki i żabie udka, a to zwiedzanie zakamarków paryskiego metra...i nikt nam nie powie, że przespaliśmy wyjazd do Paryża!

Raz!
Dwa!
I trzy!

I wbrew temu, czego nasłuchaliśmy się od absolutnie wszystkich, którzy cokolwiek mówili nam o swoim pobycie we Francji, NIE SPOTKALIŚMY PRAWIE NIKOGO, KTO NIE MÓWIŁBY PO ANGIELSKU. Hotel, lotnisko - to jasne, ale nie było problemu również na stacji metra, na ulicy, w restauracjach. I nikt się nie obruszał, że nie znamy francuskiego, nikt. Z mniej chwalebnych rzeczy zauważyliśmy natomiast, że jeśli chodzi o ilość przeszkód, które muszą tu na co dzień pokonywać niepełnosprawni, to po takich treningach Francuzi powinni być mistrzami paraolimpijskimi. Paryskie metro ze zbyt wąskimi dla wózków bramkami, bez wind i zjazdów dla wózków przebija nawet lizbońskie krawężniki i głębokie dziury w chodniku. Jeśli chodzi o Europę, osławiony Dworzec Centralny w Warszawie, gdzie nosiliśmy wózek z Jagienką po każdych schodach, plasuje się więc w naszym rankingu dopiero na trzecim miejscu.

Jutro wieczorem lecimy do Polski, wyściskać się z Rodzicami, a wcześniej planujemy wpaść na cmentarz Pere-Lachaise - wampiry to lubią! :)
Pewnie znów usłyszymy "Nie ce być zimny!" albo "Dzie jest śnied?" i pewnie znów nie zobaczymy palmy i nie znajdziemy muszelki. To jeszcze nic - gorzej, że argument "Rysiek, jedz, bo Buba Ci zeżre!" już nie działa... :(


1 komentarz:

  1. Podejrzewam, że we Francji była jakaś tajna rewolucja, skoro język angielski się przyjął i działa. Albo mieliście wyjątkowe szczęście!!!
    Pozdrawiam szaloną Rodzinkę! Mama Kaczki

    OdpowiedzUsuń