piątek, 8 listopada 2013

Limeryk .Dla tych, którzy jeszcze tu zaglądają ;)

Był raz w Gdyni chłopaczek niewielki,
który bardzo chciał zbierać muszelki.
Co dzień chodził na plażę,
mówiąc: "Ja wam pokażę!",
lecz znajdował wciąż tylko kapselki...

czwartek, 21 lutego 2013

OSTATNI

No i już. Od tygodnia jesteśmy w domu. We Wrocławiu powitali nas wszyscy Rodzice i śnieżyca – ciężko powiedzieć, z czego/kogo Rysiek bardziej się ucieszył :), w Pabianicach natomiast leżały jakieś marne resztki śniegu, nie było też mrozu, więc nie dało się skrobać szyb na dowód naszego powrotu. Było szaro, łyse drzewa, zimno – zupełnie inaczej niż przez ostatnie trzy miesiące i to mi się podobało! :) Dwa dni temu jednak nasypało i teraz Rysiek biegający z łopatką po śniegu przypomina mi Ryśka biegającego z łopatką po plaży, z tym, że jest inaczej ubrany (bo w ogóle jest ubrany!) i woła "Odśniezam, Mamo, wies?" zamiast "Topie, Mamo, wies?"


Mieszkanie, choć tak naprawdę ciasne, wydało mi się po powrocie ogromne. Tu sufit jest wysoko i pomieszczenia, choć zagracone, są naprawdę duże - największe ma chyba z 15 m2! Wyobraźcie sobie też, że tu ściany nie są pokryte jakąś sklejkopodobną płytą i znikąd nie wystają metalowe uchwyty do zablokowania otwartych drzwi... W kambuzie szklanki nie wiszą, tylko stoją w szafce (która nie jest metalowa i nie ma na dole „progu” zapobiegającego wyjechaniu naczyń)... dwuosobowa koja jest taaaaaaaaaaaaaaka! Taka szeroka, że jak leżę po jednej stronie, to ledwie widzę Adriana, leżącego po drugiej! Bulaje są wielkie i prostokątne i wiszą w nich ażurowe tkaniny! Dużą część łazienki zajmuje wielka, biała,emaliowana miska, wmurowana na stałe i obłożona kafelkami – bierzemy tam kąpiel. Wszystko jest takie INNE! Rano zauważyłam dodatkowo, że za bulajem nie ma już wybrzeża Martyniki tylko myjnia samochodowa (bezdotykowa!), a rolę pontonu pełni tramwaj (stare dobre 41) i, że , do cholery, WSZĘDZIE LEŻĄ ZABAWKI! Na „Chopinie” też leżały, ale tam było ich 10 razy mniej! A tu ledwie otworzyły się małe ślepka, a już małe rączki zaczęły wywlekać ze wszystkich kątów klocki, maskotki, figurki, ANTA (w tym koparki) i bawić się wszystkim po 30 sekund, bo później w małej główce odnawiały się stare skojarzenia i jedne zabawki przywodziły na myśl kolejne, które też trzeba koniecznie natychmiast wyjąć i obejrzeć! A jeszcze mniejsze rączki korzystały z dobrodziejstwa, które objawiło się wokół, brały wszystko po kolei i bez zbędnego pośpiechu zanosiły do małej buzi. Nie licząc może dużego misia, który zerkał z wysokości pudła na małą dziewczynkę stojącą na podłodze, wzbudzając wyraźny respekt. Mała dziewczynka nadrabiała jednak miną i groźnym pohukiwaniem z jednoczesnym celowaniem w intruza cienkim palcem, ale niepewne spojrzenia, rzucane co chwilę na mamę i drobne kroczki w kierunku byle dalszym od wroga, zdradzały przestrach, jaki wzbudził w naszym Małym Komandosie duży miś-aniołek ze skrzydełkami i napisem „Always with You” na koszulce. Gdyby Jagienka miała kolana (bo nie można chyba nazwać kolanami tych obłych miejsc, w których zginają się jej nogi), to pewnie by jej się trochę trzęsły.

Pierwsze doby upłynęły nam na maratonie po babciach i dziadkach, pierwsza sobota – na spotkaniu z przyjaciółmi spragnionymi naszych zdjęć, opowieści i kokosów :). Dopiero więc zaczynamy na dobre mieszkać, a rytm dnia i nocy wciąż mamy nieco porąbany i nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kiedy my, a tym bardziej nasze dzieci zasną albo się obudzą. Powoli przyzwyczajamy się do Polski, do tego, że tutaj wszyscy dookoła są biali i mówią po polsku (choć jak chcę gdzieś przejść, to wciąż jeszcze zamiast „przepraszam” jako pierwsze przychodzi mi do głowy „excuse me”:)), do pamiętania o zabraniu telefonu, do chłodu, do obowiązków...
Nasza mała rodzinna załoga pewnie się trochę zmieniła przez te trzy miesiące. Zobaczmy (por. z wpisem z 2 listopada):

Ryszard W. - mężczyzna, lat 2 miesięcy prawie 11.
Włosy: blond, oczy: jakby niebieskozielonkawe?.
Wzrost: pewnie koło metra.
Pasje: jazda pontonem, rowerem (tak! Rower musiał pójść z nami na pierwszy spacer. Na drugi zresztą też...), zabawa „antami” (albo samochodami, ale już nie „hamochodami”), brasowanie, gadanie przez „utalefte” (UKF-kę - prezent od Babci).
Umiejętności: chodzenie (nawet na dłuższe dystanse), bieganie, skakanie, GADANIE, taniec nowoczesny, GADANIE, rysowanie, podśpiewywanie, GADANIE (w tym kilku wierszyków, np. o Panu Pomidorze), włażenie na bukszpryt, dziękowanie po jedzeniu, mycie rąk w domu samemu (podrósł na tyle, żeby stojąc na nocniku sięgnąć do kranu). A, i jeszcze GADANIE.
Znaki szczególne: uroczy uśmiech, cienki głosik (i niezłe teksty), gadatliwość, upierdliwość. ruchliwość, towarzyskość, ale lekka nieśmiałość przy pierwszych kontaktach, silne poczucie własności (nawet w stosunku do rzeczy cudzych). Nadal boi się psów, ale trochę mniej. Uwaga! Wciąż uzależnia.

Jagna W.
– kobieta, lat 0 miesięcy 11.
Włosy: jasny blond, krótkie, oczy: niebieskie.
Wzrost: nadal pomijalny.
Pasje: wstawanie przy jedzeniu, komentowanie aktualnych wydarzeń, łażenie przy meblach, klapanie drzwiami od szafek (często do przytrzaśnięcia palców), hydraulika (każdy odpływ, kran, kibel, rura, wanna...), zabawa w „A kuku!” (Tak, REAGUJE NA A KUKU :)).
Umiejętności: raczkowanie, stawanie bez trzymanki, trafianie jedzeniem do buzi, „brawo” i „papa” .
Znaki szczególne: uroczy uśmiech, ogólna wesołość, chrapliwy i BARDZO donośny głos, wyjątkowa konsekwencja w dążeniu do celu, którym zazwyczaj jest coś zakazanego. Uwaga! Zaczepia uśmiechami, a potem łapie za cokolwiek.

Adrian W. - mężczyzna, lat 26 (już).
Proszę się nie czepiać tej miny -
i tak jest aniołem, że dał się zwlec do zdjęcia
o w pół do pierwszej w nocy...
Włosy: ciemny blond, oczy: zielone.
Wzrost: wystarczający.
Pasja: oprócz starych również nurkowanie z rurką (lub rurkowanie z nurką).
Umiejętności: liczne, w tym nowe: nurkowanie, produkcja białej kiełbasy, władanie maczetą, toczenie na tokarce.
Znaki szczególne: nieokiełznany zarost i charakterystyczna opalenizna „w okulary”.

Aleksandra W.
- kobieta, lat 26 (nadal).
Włosy: blond, oczy: niebieskie.
Pasja: dźwięki, klecenie poezji dziecięcej :)
Umiejętności: oprócz typowych dla studiującej matki dwójki dzieci również typowe dla matki dwójki dzieci mieszkających przez 3 miesiące statku. Ponadto znajomość olinowania „Fryderyka Chopina”! :)
Znaki szczególne: pierwszy raz w życiu widoczna opalenizna w kolorze bardziej brązowym niż czerwonym.



Tyle z rzeczy widocznych z zewnątrz, a ile ten rejs nam dał, czego nauczył i jak zmienił, to się pewnie będzie stopniowo okazywać z biegiem czasu. W każdym razie decyzja o płynięciu na trzymiesięczny rejs „Chopinem” przez Atlantyk i na Karaiby z dzieciakami była może zbyt odważna, może kontrowersyjna, ale moim zdaniem ostatecznie słuszna. Mam ogromną satysfakcję z tego, że się udało, choć momentami nie było łatwo. Dziękuję Bogu, że dopłynęliśmy w dobrym zdrowiu do końca, choć wydarzyć się mogło wszystko. Jestem szczęśliwa, że wróciłam do domu, ale równie dużo szczęścia dają mi piękne wspomnienia i świadomość, że BYLIŚMY TAM!

No i teraz najważniejsze:
KOCHANA ZAŁOGO!  (już Wam to powiedzieliśmy, ale niech jeszcze zawiśnie literami) BEZ WAS NIE DALIBYŚMY RADY NAWET TROSZKĘ.

Dziękujemy, że...
- nie wywaliliście nas za burtę razem z naszymi dziećmi,
- ani razu nie wydarliście się na cały głos: „Rysiek/Jagienka, ZAMKNIJ SIĘ!” ani „Owca, idź mi stąd z tymi dziećmi!”
- w żaden sposób nie daliście nam odczuć, że zawadzamy, choć czasami zawadzaliśmy
- karmiliście
- wkładaliście do pontonu i wyjmowaliście z niego
- zabawialiście
- uśmiechaliście się
- ratowaliście z opresji
- czuwaliście
...
Tylko dzięki Waszej pomocy udało nam się zachować zdrowie psychiczne i fizyczne przez te trzy miesiące.
Dziękuję więc bardzo bardzo:
- Kapitanowi Mendygrałowi za życzliwość i liczne komplementy pod adresem naszej rodziny
- Skwarze za magiczną wewnętrzną przemianę z dzicioolewacza w dziecioluba :)
- Klaudii za WSZYSTKO (trzymamy kciuki za Ciebie!)
- Grandemu za łagodność
- Kaczce za niezawodność, opanowanie przy stole nad „zimną jajówą” i sprawdzanie, czy dzieci jeszcze ciepłe :)
- Bubie za podśpiewywanie, motywowanie Rycha do jedzenia i ogólną Bubowatość
- Pandzie za robienie Pandy i Pumy, dziwny akcent i porąbanie jakich mało 
- Karolowi za poważne traktowanie rodzącego się żeglarskiego talentu Rycha
- Oli Karola za otwartość, wiersz, uśmiech i wszelką pomoc
- Krzysiowi za klimę i cierpliwe przeskakiwanie nas i naszych zabawek w korytarzu (chociaż za organki masz minusa... ;))
- Maćkowi-Bosmanowi za życzliwość i cierpliwość
- Basi za figurki z ciastoliny, które jako jedyne przypominały to, czym miały być!
- Markowi-Kukowi za odkładanie marchewki, ratowanie bez słowa skargi naszych przypalających się pseudo-danek dla dzieciaków (i za tę surówkę z białej kapusty!)
- Markowi-Dyrektorowi za dawanie się obłazić i oblepiać,
- Hendrzechowi za czary-mary, muzykę i ilustracje
- Maćkowi-Telewizorowi za życzliwość i miłe słowa
- Doktorowi, że wytrzymał,
- Aniom-nauczycielkom za Delfinki i Dzięcioły
- Izie i Ewie za uśmiech i zainteresowanie
- Zosi, Klaudii, Marysi, Natalie, Dominice, Danielowi, Tymkowi, Tomkowi, Maćkowi, Maksowi, Darkowi, Adamom, Żurowi, Jankowi, Łukaszowi i Filipowi – za wyrozumiałość i pomoc.
I jeszcze dziękuję Piotrowi - za to,że w ogóle mogliśmy tam być...

I cóż... kochamy Was wszystkich – zarówno tych, z którymi od paru dni skrobiemy szyby, jak i tych, którzy dalej jedzą kokosy. Trzymamy kciuki za Wasz bezpieczny powrót i do zobaczenia ze wszystkimi w sierpniu na „Transatlantyku” na premierze filmu!

Ponieważ to już naprawdę ostatni wpis, dziękuję też Czytelnikom, których grono niekontrolowanie się rozrosło – to bardzo miłe :).

Pozdrowienia z Pabianic,

Owca



wtorek, 12 lutego 2013

A, i jeszcze jedno!

CISZA. Wiedziałam, że mnie to uderzy po powrocie: ani w dzień ani w nocy nie burczy tu agregat, nie warczy silnik ani nawet nie szumi klima. Jest naprawdę CICHO. To wspaniałe :)

Wampiry w Paryżu

Jesteśmy w Paryżu. Podróż dobiega końca, blog dobiega końca. Jeszcze nie w domu, ale już nie na Karaibach i aż nie wiem, do kogo teraz bardziej pisać - do tej pory pisało się do tych, co w Polsce (a także w Wielkiej Brytanii, Holandii i Norwegii :)) ,ale wiem, że ci z "Chopina" też pewnie zajrzą i będą chcieli wiedzieć, czy skrobiemy :) Piszę więc do każdego po trochu.

Najpierw o wyjeździe STAMTĄD: tyle się nagadałam, że mam dosyć i chcę wracać, ale jak przyszło co do czego, to było strasznie żal. Strasznie. Nie tam, że palmy, słońce, Murzyni, rufa i dziób. Raczej, że Panda, Buba, Kaczka, Klaudia, Skwara i cała reszta. No ale pościskalim, popłakalim i pojechalim z brzuchami pełnymi gołąbków Krysi i plecakiem pełnym schabowych specjalnie dal nas SKITRANYCH przez nią dwa dni wcześniej. Wyobrażacie to sobie? Już wtedy o nas pomyślała! Maciek i Basia odwieźli nas na ląd, prosto do Fort-de-France, przy akompaniamencie "Chopinowej" syreny. Miłe to było niezwykle - dziękujemy! A potem patrzyliśmy sobie, jak oddalacie się, stawiacie żagle i znikacie... Na porządne i szczegółowe podziękowania przyjdzie czas w ostatnim wpisie, a teraz lecimy dalej. "Lecimy" to dobre słowo!

Na mojej głowie kapelusz z palmowych liści, a na kolanach Ryśka, gdzieś pod rajtuzami -
błoto spod huśtawki w Fort-de-France -
NIKT inny w Paryżu nie miał wczoraj na sobie takich pamiątek z Karaibów!

Lot, którego tak się bałam trwał teoretycznie siedem i pół godziny. Praktycznie pamiętam z niego może ze dwie godziny, bo pozostałą część czasu wszyscy, co do sztuki, autentycznie PRZESPALIŚMY. Dzieciaki padły jeszcze przed startem, Jagience przyczepili do ściany kuwetę do spania, Ryśka położyliśmy jakoś bokiem i wolność! My z Adrianem poczekaliśmy jeszcze na jedzenie (nie przegapilibyśmy przecież żarcia!) i też się pospaliśmy. A nad ranem staliśmy się wampirami... Państwo Stewardostwo obudziło nas na śniadanie o godzinie paryskiej ósmej (mniej więcej), czyli naszej trzeciej. Słonko świeciło, dzieci spały, a my zajadaliśmy bułeczki z dżemikiem. O trzeciej w nocy. Samolot wylądował godzinę później, a koło siódmej byliśmy już w hotelu. Słońce stałoby w zenicie, gdyby nie chmury i deszcz ze śniegiem, ale wampiry słońca nie lubią. Wampiry w południe czują, że muszą dospać. Zasłoniły więc okno roletą i jęły usypiać małe wampirki, co wkrótce się udało. A gdy zapadł zmierzch...wampiry wstały ze swego łoża pełne sił witalnych i ruszyły w miasto! I dawaj: jeździć metrem! Spacerować! Wózkiem jeździć! Katedrę zwiedzać (nie wiedzieć czemu, zamkniętą)! Pamiątki kupować! Jeść obiad o 22! Ledwie karczmy nie rozwalą! Spać poszli, jak Pan Bóg przykazał, o 20. W Paryżu była wtedy 1 w nocy, a nas, niestety, musiało już obchodzić, która godzina jest w Paryżu, bo metro tam chodzi do 1 właśnie. Tematem przewodnim rozmów z Pierworodnym Wampirzątkiem (a byłym Delfiniątkiem) był śnieg. Bezapelacyjnie. Pytanie "A dzie jece jest śnied?" królowało na wszystkich etapach wieczorno-nocnej wycieczki. Śnieg już dawno stopniał, ale entuzjazm Wampirka nie topniał ani trochę.

Wampiry ok. 16. Tylko opalenizna (dość specyficzna zresztą) ojca rodziny zdradza,
gdzie były jeszcze kilkanaście godzin wcześniej...
Następnego dnia rodzina wampirów zerwała się z łóżek (w tym również z "dónnej toi"=górnej koi, bo mamy tu piętrowo) dla odmiany w południe, śniadanko przyjęła przed 14, by następnie do późnego wieczora kręcić się po Paryżu i udowadniać sobie i Wam, że jest we Francji: a to zdjęcia pod Wieżą Eiffla, a to pod Łukiem Triumfalnym, a to ślimaki i żabie udka, a to zwiedzanie zakamarków paryskiego metra...i nikt nam nie powie, że przespaliśmy wyjazd do Paryża!

Raz!
Dwa!
I trzy!

I wbrew temu, czego nasłuchaliśmy się od absolutnie wszystkich, którzy cokolwiek mówili nam o swoim pobycie we Francji, NIE SPOTKALIŚMY PRAWIE NIKOGO, KTO NIE MÓWIŁBY PO ANGIELSKU. Hotel, lotnisko - to jasne, ale nie było problemu również na stacji metra, na ulicy, w restauracjach. I nikt się nie obruszał, że nie znamy francuskiego, nikt. Z mniej chwalebnych rzeczy zauważyliśmy natomiast, że jeśli chodzi o ilość przeszkód, które muszą tu na co dzień pokonywać niepełnosprawni, to po takich treningach Francuzi powinni być mistrzami paraolimpijskimi. Paryskie metro ze zbyt wąskimi dla wózków bramkami, bez wind i zjazdów dla wózków przebija nawet lizbońskie krawężniki i głębokie dziury w chodniku. Jeśli chodzi o Europę, osławiony Dworzec Centralny w Warszawie, gdzie nosiliśmy wózek z Jagienką po każdych schodach, plasuje się więc w naszym rankingu dopiero na trzecim miejscu.

Jutro wieczorem lecimy do Polski, wyściskać się z Rodzicami, a wcześniej planujemy wpaść na cmentarz Pere-Lachaise - wampiry to lubią! :)
Pewnie znów usłyszymy "Nie ce być zimny!" albo "Dzie jest śnied?" i pewnie znów nie zobaczymy palmy i nie znajdziemy muszelki. To jeszcze nic - gorzej, że argument "Rysiek, jedz, bo Buba Ci zeżre!" już nie działa... :(


piątek, 8 lutego 2013

Reisefieber

JUŻ JUTRO LECIMY DO DOMU.
Ależ nas nosi! Te ostatnie dni ciągną się w nieskończoność, nie możemy sobie znaleźć miejsca, zwłaszcza, że okolica tutaj raczej nieciekawa, więc spacery wychodzą nam takie sobie, a nigdzie dalej już po prostu nie chce nam się ruszać. W ogóle nic nam się już nie chce, tylko LECIEĆ.
Nawet pisać nie bardzo, bo wiem, że wkrótce spotkamy się ze wszystkimi i opowiemy własnoustnie to, czego nie napisałam. Wstawiam jednak kilka zdjęć, żebyście choć trochę poczuli, co tu u nas słychać „w dniach ostatnich”. A następny wpis już pewnie z Paryża...

Buziaki z mesy!


Owczarek

Rodzice na lądzie, a Skwara na posterunku


środa, 6 lutego 2013

"Już za parę dni, za dni parę..." :)

Agnieszka, wszystkiego najlepszego!
Według mojego czasu zmieściłam się jeszcze w piątym lutego :)

A u nas od rana straszne zamieszanie, bo kolejna załoga zakończyła rejs, który był diametralnie różny od poprzedniego. Te dwa tygodnie zleciały błyskawicznie, w miłej atmosferze i sympatycznym, bardzo zróżnicowanym towarzystwie: poznaliśmy więc kilku Polaków mieszkających zagranicą (niektórych o bardzo ciekawych adresach e-mailowych ;)), kilka sympatycznych par, czy to z Krakowa, czy z Warszawy, doświadczonego specjalistę od wibroakustyki, wesołych poznaniaków czy zakręcony duet pływający w Polsce na jachcie o wiele mówiącej nazwie „Perversion”. Oby do zobaczenia!
Janusz zadbał o to, żebyśmy mieli wreszcie wspólne zdjęcie.
Pontony odpłynęły, a pozostali na statku (z nami włącznie) zmieniali miejsce zamieszkania przed mającą się jutro zacząć kolejną „Niebieską Szkołą” (ten semestr zaczyna się na Karaibach, a kończy w Szczecinie). Jeszcze niedawno taki proces nazywało się tutaj zwyczajnie: przeprowadzką, ale od tegorocznej Niebieskiej Szkoły nikt już si nie przeprowadza – teraz wszyscy się FUMIGUJĄ. Określenie to przyniósł Adrian z „Daru Młodzieży”, gdzie nazywa się tak karę za bałagan w kabinie. Polega to na tym, że wszyscy mieszkańcy szczęśliwej kabiny (na "Chopinie" dziwnym trafem najczęściej jest nią tzw. „karton” czyli dziewięcioosobowa kajuta wciśnięta w najdalszy zakamarek statku, za maszynownią) muszą spakować wszystkie swoje rzeczy, wynieść je z kabiny razem ze wszystkim, co jeszcze da się wynieść (np. materacami z koj), a następnie posprzątać i odkurzyć całe pomieszczenie, by po ok. 2 godzinach (bo tyle zazwyczaj to trwa) wprowadzić się ponownie. Całość zajmuje jakieś 3-4 godziny, w zależności od liczebności, a także wprawy mieszkańców kabiny, i nazywa się FUMIGACJA. Dlaczego? Czy to z łaciny? Czy z greki? - tego nie wie nikt, grunt, że brzmi profesjonalnie i trochę strasznie. Początkowo to słowo strasznie wszystkich bawiło, ale teraz już tak weszło nam w krew, że dzisiaj parę razy usłyszałam wypowiedziane z pełną powag słowa w stylu „muszę się fumigować do innej kabiny”, czy „czeka mnie jeszcze fumigacja”. :)
My także po trzech miesiącach oblegania armatorskiej czternastki FUMIGOWALIŚMY się dzisiaj do 22 – sąsiedniej mikrokabinki, a to dlatego, że naszą kabinę zajmują Skwara z Klaudią, którzy z kolei muszą ustąpić miejsca w kapitańskiej Ostremu, który przyjechał dzisiaj i będzie prowadzić szkołę powrotną. My mamy samolot dopiero za cztery dni i do tego czasu będziemy mieszkać w kabinie, która i tak przez najbliższe dwa miesiące będzie wolna. Od samego rana trwało więc pakowanie, a kiedy po południu stało się jasne, że nie damy rady wszystkiego ładnie spakować na czas – po prostu wrzucaliśmy jak leci wszystko w cokolwiek, byle to przetransportować do nowego lokum, więc jutro czekają nas jeszcze upojne godziny z torbami. Rysiek pomagał jak umiał, Jagienka przeszkadzała jak umiała i tak jakoś dobrnęliśmy do wieczora, kiedy można było wreszcie położyć spać nasze z każdą chwilą coraz mniej urocze maleństwa. 

Wieczorem pojawił się nowy kapitan, nowy szkielet, nowy kuk... i grill. A my, starzy, już za cztery dni wsiadamy wreszcie do upragnionego samolotu! I ziuuuuuuuuuuuuum do....Paryża. Tam dwie doby, a potem ziuuuuuuuuuum do Polski. „A ty skrob, skrob, skrob swoją szybę...” - ach! Już nawet tego skrobania nie mogę się doczekać. Zaraz mnie pewnie poprawicie, że nie ma śniegu, więc tej Waszej pluchy też nie mogę się doczekać! :) Nie martwcie się: wieziemy „totosy” i gałkę muszkatołową, a w kwietniu obsypiemy Was muszlami, koralami i innymi zakazanymi rzeczami, których nie wolno stąd wywozić! Nadciągamy! Wieziemy słońce! Opaleniznę! Reggae na pirackiej płycie! I słońce!... I piasek!.... I słońce!....I reggae... i ciepły kombinezon dla Jagienki, która za kilka dni po raz pierwszy w życiu doświadczy prawdziwej zimy.


niedziela, 3 lutego 2013

NAPĘCZNIAŁO

... takiego słowa użył ostatnio mój niespełnatrzylatek. Zresztą w jak najbardziej właściwym znaczeniu, bo chodziło mu o foliową zabawkę, którą nadmuchał. Dzisiaj z kolei flips mu się UMAŁAŁ (ułamał) i okazało się, że Big Papa ma TLAMPE (knajpę). A parę dni temu rano odbyła się taka rozmowa:
A: Która godzina?
O: Dziewiąta
R: Po dludiej, po dludiej będzie.

Poza tym normalką są już rozbudowane zdania, jak to sprzed godziny:
O: Ale, Rysiu, po co kropelki, przecież już nie masz katarku.
R: Nieee, mam tatalet i ce tlopenti w tatim lazie bo... bo mam tatalet.

Albo: Mamo, zabiez tąd Jadiente, bo ona mje atatuje!
 
Albo w czasie kąpieli: Potem Cie otubie (oskubię), mamo, jat sie wytompie. (chodzi o obdzieranie mnie ze skóry - Rysio się w tym lubuje...)


Poza tym na tapecie jest nadal ponton, którego silnik ostatnio czasem się krztusi (to ciekawsze niż jak ciągle działa) i łowienie ryb, przy czym morze pochłonęło już dwie wędki, w tym jedną naprawdę wspaniałą, zbudowaną z wielkiego strąka, z haczykiem zrobionym przez tatę z urżniętej szekli. Entuzjazm jednak nie gaśnie i rekinów na koncie wytrawnego rybaka przybywa (piszę: na koncie, a nie "w chłodni", bo Rysiek od razu zjada je na surowo, jeszcze żywe). Ale w kwestii zabawy ze starszymi kolegami nasz Mały Ludzik musi się jeszcze sporo nauczyć... Maks jako doświadczony życiowo przedszkolak robi go jak chce i wystarczy, że powie: "Tu jest moje lotnisko i Ty tu nie możesz przechodzić, dopiero o siódmej rano!" i już Młody Szczawik leci do mamy ze łzami w oczach, że on tam chce, a nie może. Nie wpadnie jeszcze na to, żeby sobie swoje lotnisko urządzić metr dalej i wypiąć się na konkurencję, a nawet jak mu się to podpowie, to jakoś nie śmie... I w ten sposób siedzi czasem smutny, bo nie może zbliżyć się do kabestanu, który właśnie tankuje paliwo (?) albo pociąga nosem, gdy słyszy, że wielofunkcyjna broń wroga i tak zamrozi albo spali jego ponton, nawet jeśli uda się go naprawić. A naiwna matka, również niedoświadczona w walce ze Starszym Kolegą, zamiast wyluzować, angażuje się w te konflikty, w duchu oburza i dogaduje, że Rysio sobie w takim razie znajdzie inny kabestan albo żeby ktoś tu "nie był taki mądry" itd. O. Powiedziała co wiedziała stara rura. :)  No ale cóż poradzę... "czasem nagle smutniejesz - to jakby dnia ubywa..." :(


A Jagnię? Ta to dopiero jest! Zepsuła się ostatnio lekuchno i zdarza jej się beczeć, jak znikam za zakrętem. Normalnie płacz, łzy, krzyk, wyrzut, w pełni skrzywdzona Młoda Kobieta. Bo mama WYSZŁA. Poszła siku i pewnie już nigdy nie wróci. Lepiej: poszła wyrzucić coś do kosza (w tej samej kabinie, tylko za ścianką), więc na pewno już nie kocha swojej córki. Kosz jest ważniejszy.
Za to je jak wściekła! Buba ostatnio przy śniadaniu ze zdziwieniem zauważył: "Ej, ona je! Już nie tylko bierze i rozwala, ale normalnie JE!". No i zgadza się. Uwielbia pomidory i rybę (wciąga ze skórą aż mlaszcze!), i nadal kocha wchodzić na stół. Już nie mogę się doczekać jak wróci do swojego krzesełka, które po pierwsze ma porządne pasy, a po drugie daje się postawić dalej od stołu. No i tam już nie trzeba się będzie tak przejmować tym włażeniem, bo na pewno nie wlezie Grandemu do talerza ani nie wsadzi łapy do mięsnego jeża przeznaczonego dla 10 osób.
"Ty, Panda, patrz! To my!"
W ogóle w domu będzie pięknie :) Dokładnie za tydzień wsiadamy do samolotu na Martynice, a za 10 dni będziemy w Polsce (po drodze dwie noce w Paryżu - Adrian właśnie siedzi obok i rezerwuje nocleg).
Ale, co ciekawe, mam wprawdzie już dosyć statku, warunków, otoczenia, trybu życia, rozkładu dnia itp., ale nie ludzi. Byłam przekonana, że po trzech miesiącach razem to właśnie ekipa będzie mi najbardziej działać na nerwy, a tymczasem spokojnie mogłabym żyć z nimi dalej, tylko już nie na "Chopinie". W drugą stronę może to tak nie działać - myślę, że oni akurat odczują lekką ulgę, gdy wyjedziemy, zwłaszcza podczas posiłków :).

Trzy dni temu na Beef Island (jedna z Brytyjskich Wysp Dziewiczych)
 A piszę od Big Papy! Dominika po raz pierwszy....po raz drugi.... po raz trzeci! A mimo to udało się odwiedzić nieznane miejsca i to w okolicy kei - bardzo przyjemny park z fortem tam mają, a w forcie mango i armaty, więc czegóż chcieć więcej... ? :) Teraz jest 22:30, dzieciaki śpią sobie słodko (jak mniemam), a czuwa nad nimi najkochańsza na świecie Klaudia, zawsze gotowa pomóc, nawet kiedy pada na swój zmęczony pyszczek. Klaudia, nie zapomnimy Ci tego! :)