wtorek, 29 stycznia 2013

Lotnisko, że łeb urywa!

To zdjęcie sprzedamy Annie Gedes

 Grande jest wielki! Nie dlatego, że często wali głową w sufit przy zejściówce, tylko dlatego, że "zrobił" nam internet na statku, więc piszę do Was z mostka Chopina, stojącego przy Gordon Virgin, czy jakoś tak - jednej z Brytyjskich Wysp Dziewiczych. Jesteśmy tu od dzisiejszego poranka, bo wcześniej aż dwa dni zabawiliśmy na St. Maarten. Nam się te dwa dni akurat przydały, bo jednego z nich zrobiliśmy sobie świetną wycieczkę na słynne tamtejsze lotnisko, gdzie samoloty lądują prawie na plaży (ale o tym zaraz), a drugiego - poszliśmy na zakupy, bo ze względu na strefę bezcłową wszystko (oprócz jedzenia w knajpach) jest tam sporo tańsze: od pamiątek, przez perfumy i ubrania, po elektronikę. My rzuciliśmy się na ten ostatni dział i po cenach naprawdę dużo lepszych niż w Polsce zakupiliśmy tablet dla Adriana, słuchawki dla mnie (wreszcie je mam! jest cudnie! :)) i dysk zewnętrzny. Plus hawajskie pamiątkowe stroje, które widzicie na poniższych zdjęciach - szpanik, co? :) Nie wiem zupełnie, jak to działa z tymi strefami bezcłowymi, dlaczego gdzieś takie są, a gdzieś indziej - nie, ale podoba mi się to :)









Warto napisać jeszcze o lotnisku - jest ono chyba największą atrakcją turystyczną wyspy, bo wystarczy taksówkarzowi powiedzieć, że chce się dotrzeć na TO lotnisko i on już wie, na które z dwóch ma jechać. Ja usłyszałam o tym od brata jeszcze przed rejsem i myślałam, że nie będziemy na tej wyspie, a tu proszę: niespodzianka! Pojechaliśmy tam dziesięcioosobową ekipą (w tym Rysiek i Jagienka), wyposażeni w ręcznik i kocyk do osłonięcia dzieciaków przed odrzucanym z dużą siłą piaskiem. Przydały się. Samoloty startujące stają kilkadziesiąt metrów od siatki, za którą jest wąska ulica, a zaraz potem plaża i ocean. Wystarczy stanąć za samolotem na plaży, żeby poczuć silny podmuch ciepłego powietrza  (niektórych strącało do wody!) i latający piasek wbijający się w skórę. Ja się bałam, wolałam siedzieć z dzieciakami nieco z boku i patrzeć na tych, którzy dają się tam sponiewierać :) Przy okazji latały niepilnowane rzeczy, więc po jednym ze startów Adrian kręcił się po plaży i  szukał właścicieli zebranych skarbów. Panda z kolei próbowała raz uciekać do wody, jak ją zdmuchiwało, ale fale są tam tak wielkie, że w pewnym momencie musiała wybrać, czy chce mieć na głowie łamiącą się falę wyższą od siebie, czy wirujący piasek. Ciekawie :) Świetne wrażenie robią też samoloty przylatujące znad morza i lądujące tuż za siatką. Zobaczcie zresztą sami:





A dzisiaj siedzimy na statku, bo Adrian ma sporo pracy, ja choruję (zapalenie gardła czy coś takiego grasuje po statku i chyba dopóki wszyscy nie odchorują, to sobie nie pójdzie), a pobliska wyspa - taka sobie. Wieczorem przestawiamy się na inną, jutro pewnie połazimy po jakimś lądzie. A za dwa tygodnie będziemy już w domu! :)

niedziela, 27 stycznia 2013

Na północ

Stoimy sobie właśnie przy St. Maarten i szykujemy się na wycieczkę na słynne tutejsze lotnisko. Bracie, właśnie na to, które pokazywałeś mi w internecie! CZAISZ? :) (A swoją drogą, mamy tu kogoś, kto nazywa się tak samo jak Ty – śmieszne uczucie takiego poznać).
Wczoraj byliśmy na najdroższej chyba wyspie karaibskiej – St. Barthelemy, uchodzącej za miejsce obowiązkowe do odwiedzenia dla wszystkich snobów, wielkich gwiazd i ich psów. Tam też mieli fajne lotnisko, podobno trzecie na liście najniebezpieczniejszych na świecie, bo otoczone górami, przez co samoloty muszą bardzo stromo schodzić w dół przy lądowaniu – było to widać z naszego pokładu, o spójrzcie:


Nie dotarliśmy jednak ani tam ani na wzgórze z zachęcającą latarnią, bo dość długo zabawiliśmy na plaży. Plaża była bardzo muszelkowa, ale nie udało mi się sfotografować Jagienki z buzią pełną skarbów morza, bo mimo wszystko (tzn. mimo kilogramów piachu, jakie już pochłonęła w czasie tego rejsu) jeszcze mnie rusza to, że ona znowu pakuje sobie do ust garść pokruszonych muszli i staram się je wyjąć. Chociaż przyznam, że widok Jagienki, która próbuje się uśmiechnąć tak, żeby jej przy tym plaża nie wyleciała z buzi jest niezapomniany :) A moje próby wydłubania jej tej plaży zazwyczaj jeszcze bardziej ją rozbawiają. Jak wybieraliśmy się na ląd łudziłam się tez, że może uda się uniknąć kąpieli Ryśka w morzu (przeziębienie), ale szybko zeszłam na ziemię, jak zobaczyłam go maczającego zadek w pierwszej przypływającej fali. Cóż – tak właśnie wygląda plaża z dziećmi. Nie wiem, czy piasek tutaj jest miły – nie było kiedy na nim usiąść :)

Relaksik po driniu


Za to o wiele ciekawszą wycieczkę mieliśmy poprzedniego dnia – udało nam się po drodze na St. Barthelemy zawinąć na Montserrat – wyspę, na której znajduje się czynny wulkan. Ostatni „porządny”, wielki wybuch miał miejsce w 97 roku, ale podobno nawet jak przepływaliśmy, nadeszła znad wyspy chmura śmierdząca siarką, więc ogólnie ludzie żyją tam wciąż jak na bombie zegarowej. Podczas tego wybuchu 16 lat temu lawa zalała stolicę wyspy, po której zostały stojące tam do dziś zniszczone domy, dziury w ziemi i wielkie tereny zasypane pyłem wulkanicznym. Udało nam się pojechać tam w parę osób taksówką z przewodnikiem, który zawiózł nas m.in. do hotelu zniszczonego tym wszystkim, co wulkan z siebie wypluwa, zanim pęknie i wypłynie lawa. Widok był straszny, zrobiliśmy zresztą zdjęcia: dach rozwalony, wszystko w środku pokryte grubą warstwą pyłu i ziemi, ale wciąż stoją krzesła w recepcji, a w szufladzie leżą nadal listy meldunkowe. Podczas tych pierwszych wybuchów, w 1995 roku, wszyscy mieszkańcy zdążyli się ewakuować do bezpiecznej części wyspy, ale już ten drugi wybuch, dwa lata później, zaskoczył 20 osób, które mimo wszystko wróciły do niebezpiecznej strefy i pracowały na roli. Najbardziej zagrożony teren wciąż jest zresztą zamknięty i wolno tam wjeżdżać tylko za pozwoleniem policji – zatrzymał nas taki jeden pan przy wjeździe, zanotował, ile osób wpuszcza i poprosił o nazwisko, ale jak Adrian się przedstawił, to tylko machnął ręką, uśmiechnął się i pozwolił wjechać. Podejrzewam, że w rubryczkę „nazwisko odwiedzającego” wpisał „XXX” albo „John Smith” (bo raczej nie "Jan Kowalski"...) :)
Nasz Pan Kierowca w czasie wycieczki często dopytywał się, czy jest „beautiful” i czy nam się podoba – ciężko nam było odpowiedzieć na to pytanie, bo to, co widzieliśmy, było raczej smutne i straszne niż „piękne”, ale zapewniliśmy go, że jesteśmy z wycieczki bardzo zadowoleni i że polecimy to miejsce naszym przyjaciołom (nalegał, żebyśmy to zrobili). Niewesoło musi być tak pokazywać turystom swoje rodzinne miasto kompletnie zniszczone i opustoszałe, wspominając o tragedii, która się tam wydarzyła, ale z czegoś ci ludzie muszą żyć, więc żyją tu z tym dalej i są niezmiennie, jak na wszystkich wyspach, bardzo mili.
Całe to szare to zastygła lawa. Podobno.
















Równie miły był nasz przewodnik z wycieczki po Dominice (jeszcze poprzedniego dnia), który obwiózł nas (poruszamy się ostatnio w dwie rodziny z kimś jeszcze, kto się nawinie) po plantacjach owoców, gdzie dostaliśmy trochę grajpfrutów i pomarańczy (wiecie, że cytrusy też bywają robaczywe? Normalnie dziury mają, jak jabłka) i na przechadzkę po lesie, a na koniec do wodospadu, który też trzeba było zdobyć, brodząc parę razy przez rzekę. Bardzo tam było pięknie i cicho, a nasz przewodnik nieźle się bawił obserwując nas, jak przenosimy przez wodę te wszystkie dzieci i aparaty (a sam potem: myk-myk-myk po kamykach i już go nie było :)). 

No dobrze, ŁADNA ta Dominika.


Bananowe chłopaki

O, i przecież o nowej zabawie nie napisałam! Nowa zabawa nazywa się „Jade pontonem, mamo!”. Ostatnie słowo jest bardzo istotne, bo to właśnie mama jest pontonem. Generalnie aby awansować na ponton, wystarczy być sznurkiem (to już przerobiliśmy) lub mieć go na sobie – mam jedne spodenki, które są IDEALNYM pontonem (oczywiście, kiedy jestem w środku), bo oprócz szarpanki mają jeszcze drugi sznurek z guziczkiem do naciskania, jeśli paliwo nie dochodzi. Jak nie chce odpalić, to naciskasz trzy razy, jak w kosiarce Dziadka Zbyszka i zaraz rusza :) Na szczęście sternik sam wyje „bruuuuuum”, ponton więc musi tylko BYĆ i najlepiej dać się prowadzać wszędzie za szarpankę. I ewentualnie czasem może się sam przycumować, jak knaga jest za wysoko dla sternika. Chyba wreszcie odchudzę Męża, żeby zmieścił się w pontonowe spodenki...




Kolega

23 I

W poniedziałek w południe „stara” załoga szczęśliwie zakończyła rejs i zeszła na ląd, a my zabraliśmy się za sprzątanie: ja z dzieciakami ogarnialiśmy klasę, tzn. Rychu grasował tam z wielkim czarnym worem na śmieci, Jagienka sprawdzała wytrzymałość futerału na gitarę, bawiliśmy się też w magazynierów i doprowadziliśmy do porządku pozostałe zapasy wody mineralnej. Jakże miło było się oddać czynności tak innej niż to wszystko, co robimy codziennie od dwóch miesięcy, nawet jeśli tą czynnością jest sprzątanie! Bardzo się w tych porządkach spełniłam, muszę przyznać :) Później jeszcze dodatkowo pochłonęła mnie nauka takielunku „Chopina” - postanowiłam zgłębić rozmieszczenie wszystkich 216 (czy coś koło tego) lin, bo następny rejs miał się składać z prawie samych „pasażerów”, nie biorących udziału w wachtach i alarmach, pomyślałam więc, że oprócz włączenia się w codzienne „rejony” (czyli sprzątanie) mogłabym w miarę możliwości pomóc też szkieletowi przy żaglach (oczywiście w takich momentach, w których Adrian mógłby być przy dzieciach). Rozmieszczenie tych wszystkich sznurków jest właściwie dosyć logiczne, ale sprawę komplikują upierdliwe wyjątki, np: szoty mocowane są pod odpowiednimi masztami, wszystkie obok siebie, NIE LICZĄC fokżagla i grotżagla, które mają nagle bliżej rufy; brasy na krzyż, czyli te od grota pod fokmasztem i odwrotnie, też razem, NIE LICZĄC tych od fokżagla oraz od grotżagla i grotmarsla dolnego... itp. Ale wieczorem, po kilkukrotnym przepytaniu przez różne osoby, mogłam już z czystym sumieniem powiedzieć, że UMIEM. 
Tego dnia po południu wrócili też do nas Panda, Buba i Basia z Pietrzykiem, pełni wrażeń po dwóch tygodniach na lądzie – oni opowiadali nam o życzliwości i gościnności mieszkańców Martyniki (Martyniczan?), a my im – o co ciekawszych pomysłach z poprzedniego rejsu.
Załogi zmieniały się na Martynice – dla nas najmniej ciekawej z odwiedzanych wysp, więc te dwa przejściowe dni spędziliśmy na statku, praktycznie nie schodząc na ląd (nie licząc wieczornego wyskoku na internet bez dzieci), ale były to dni zupełnie inne od codziennej rutyny, więc w ogóle nie miałam potrzeby opuszczania statku.
Następnego dnia poznaliśmy sporo nowych osób, bo dojechał słynny „szkielet”. Załoga szkieletowa to typowa dla „Chopina” instytucja, działająca na zasadzie wolontariatu: są to ludzie, którzy dobrowolnie pomagają w remontach statku, a w zamian za to za darmo pływają na rejsy jako „szkielet”, czyli ci właściwi marynarze: wchodzą na reje, pracują przy linach, sterują, odbywają wachty i kambuz. Dla statku są bardzo przydatni, bo dobrze go znają i wykonują w czasie rejsów najważniejszą pracę, a nigdy nie wiadomo, jaka załoga komercyjna się trafi. Właśnie dlatego na rozpoczynającym się rejsie szkieletu miało być aż dziewięć osób. Później wprawdzie okazało się, że pozostała załoga też w większości chce żeglować, a nie tylko być pasażerami, więc ostatecznie ludzi do pracy zrobiło się całkiem sporo.
W ogóle nowa załoga okazała się bardzo sympatyczna, a dla nas o tyle ciekawa, że przyjechali Adriana znajomi z sześcioletnim synem, więc gdy tylko Rysiek go poznał, zaczęło się pokazywanie samolotów, ganianie, jeżdżenie samochodami i inne męskie zabawy. Maks wprawdzie nie zawrócił Ryśkowi w głowie tak, jak można by się spodziewać, ale i tak jest autorytetem, więc my i rodzice Maksa, mieliśmy chłopaków z głowy pierwszego wieczoru. A następnego dnia na wycieczce (znów Rodney Bay na St. Lucii i znów ten piękny park z fortem na górce) chłopaki razem łowili ryby kijami, chodzili po zamkach i grzebali się w piachu. Na koniec jeszcze była wieczorna kąpiel, która niestety przeziębiła nam Ryśka. W nocy dostał gorączki, a dziś rano obudził się ponadto z katarem i wyraźnie chory. Zapewne oprócz wyziębienia w wodzie zrobiły swoje również choróbska toczące różnych innych członków załogi – od paru dni widzi się na pokładzie ludzi z fervexami, chrypą czy w skarpetkach (zdrowy człowiek nie chodzi tu w takim stroju), więc i nas dopadło.
A ja, niezależnie od wszystkich tych miłych i mniej miłych zdarzeń, mam już ochotę i potrzebę powrotu do domu. Ten wyjazd jest chyba o te dwa tygodnie za długi... jak to czytacie z zaśnieżonej Polski, to pewnie myślicie sobie, że mi się w głowie poprzewracało, bo miałam za dobrze, ale jednak takie „nicnierobienie” (ta...nic. Dobre, dobre :)) też potrafi być męczące. Ale nie ukrywam, że Brytyjskie Wyspy Dziewicze i parę innych miejsc po drodze chętnie sobie zobaczę :)... 

Kto tu na kogo poluje? :)






poniedziałek, 21 stycznia 2013

Skazani na "Piratów"?

Zawinęlim wczoraj do Wallilabou Bay na St. Vincent – najbardziej urokliwej zatoczki i najpiękniejszej moim zdaniem wyspy ze wszystkich dotychczas odwiedzonych przez nas miejsc. Kręcono tu „Piratów z Karaibów” (każdej części po trochu), co widać jeszcze zanim postawi się stopę na lądzie, bo cały brzeg upstrzony jest pamiątkami po zwiniętym już parę lat temu planie filmowym: a to front jakiegoś budynku „z epoki” zbudowany specjalnie na tę okoliczność, a to maszt Jacka Sparrowa stojący w knajpie przy kei, a to sama keja, a to zachęcające trumny czy kolejna atrapa budynku, w której porozwieszano zdjęcia i informacje o aktorach i fabule filmu. No i ta charakterystyczna skała, na której dyndali powieszeni piraci ku przestrodze innym, pojawiająca się już w jednej z pierwszych scen „Klątwy Czarnej Perły”. Wszystko to bardzo malownicze i klimatyczne, ale Wallilabou Bay byłaby piękna i bez tego. Spójrzcie sami:

No dobra, na zdjęciu tak nie widać...
 
„Lądowanie” tutaj trwało bardzo długo, bo podpływaliśmy najbliżej, jak się dało, pomiędzy innymi jachtami (a zatoczka mała, więc ciasno) i oprócz kotwicy poszły w ruch cumy, transportowane w stronę brzegu przez ponton i lokalną „obsługę mariny” w postaci drewnianych murzyńskich łódeczek :) W międzyczasie w podobnej łódeczce napatoczyli się panowie z owocami i biżuterią, a załogi sąsiednich jachtów robiły nam zdjęcia albo zwracały uwagę, że w czymś tam im przeszkadzamy, więc ogólnie klimat był bardzo kameralny. Manewry zaś trwały i trwały, więc było sporo czasu na zdjęcia. Jednocześnie na pokładzie trwały pierwsze z wielu (jak się później okazało) napraw tego dnia: Marek naprawiał szarpankę od silnika pontonowego, a dzieciaki dzielnie dokarmiały go drewnianymi owocami. 



Myśmy sobie potem poszli na piękną wycieczkę, a „Chopin” dalej borykał się z plagą awarii, które spadły na niego tego dnia niczym klątwa.
A trasa naszej wycieczki wiodła wprawdzie cały czas asfaltową drogą, ale za to otoczoną zielenią, palmami, bananami...- wakacje. A po 20 minutach marszu doszliśmy do małego wodospadu, otoczonego miłym parkiem i z miłymi paniami w knajpce, które pokazały nam drzewo z gałką muszkatołową i ostrzegły przed grasującymi w pobliżu owoców owadami, od których się puchnie. Napakowaliśmy sobie więc tych śmiesznych muszkatołowych kuleczek do plecaka i ruszyliśmy z powrotem, po drodze zaopatrując się w banany z przydrożnej palmy – żyć, nie umierać! 

Jest NAJPIĘKNIEJSZA NA ŚWIECIE.
On zresztą też.
Tak wygląda gałka.

 A teraz siedzimy znów w knajpie na Martynice. Płynęliśmy większość dnia. To właśnie kiedy płyniemy najbardziej odczuwam już zmęczenie tą wyprawą. Jak czuję, że buja, to mi się nawet nie chce wychodzić na górę, wolę te parę godzin przeczekać w kabinie albo na korytarzu pod pokładem. A w Lizbonie chociaż było zimno i strasznie wiało, chciało mi się ubrać siebie i dzieciaki, założyć nam wszystkim szelki i siedzieć tam na górze pół dnia! Chyba czas do domu...

Wysepki


18 I


Dalej zwiedzamy Grenadyny, jak dla mnie trochę zbyt dokładnie, choć i tak Skwara wybiera wyspy w miarę możliwości zróżnicowane (zróżnicowane jak na Karaiby, bo w gruncie rzeczy wszystkie te wyspy tutaj są do siebie podobne). Wprawdzie niewiele brakowało, a przenieślibyśmy się z jednej łachy piachu na drugą, żeby amatorzy imprezowania na plaży mogli smażyć się w tym samym słońcu leżąc na podobnym piachu pod taką samą palmą, ale ostatecznie wyszło tak, że zaliczyliśmy najpierw typową plażę na Tobago Cays, potem spacer po nieco opustoszałej wioseczce na Mayreau, a później jeszcze uroczą turystyczną miejscowość na Bequi (a w międzyczasie była jeszcze Palm Island, ale w nocy, więc my akurat nawet tam nie schodziliśmy). Po kolei jednak:
Utłukliśmy wreszcie nasze kakao. Naglem w skorupie po kokosie.
Smakuje...niekakaowo, ale popracujemy nad nim jeszcze :)

Tobago Cays to 4 małe, niezamieszkałe wysepki. Niezamieszkałe, więc... bezludne, choć słysząc to słowo wyobrażałam sobie raczej kawałek piachu z palemką, BEZ LUDZI, a nie pełną turystów plażę, zapach grillowanych homarów i stoiska z koszulkami. Niemniej nikt tu na stałe nie mieszka, więc niech będzie, że BYLŚMY NA BEZLUDNEJ WYSPIE. Lądując na niej należy wyjść z pontonu prosto do wody, bo nie ma tu kei (sama się nie zbuduje), a następnie uwalić się na plaży lub oddać innym tutejszym rozrywkom, których jak na wyspę bezludną, jest całkiem sporo. Wszyscy zazwyczaj rzucają się najpierw na koszulki, które uważają za „zajebiste” - przyznaję, że są fajne, ale nie przesadzałabym z tymi zachwytami, może dlatego, że po odwiedzeniu kilku wysepek pełnych straganów z takimi samymi koszulkami nieco mi się już przejadły napisy „Sail fast – live slow”, „Born to sail – forced to work”, czy „Sail more – work less”. Ja się wprawdzie z tymi tekstami jakoś specjalnie nie utożsamiam, ale uważam, że fioletowa „Born to sail – forced to work” będzie się idealnie prezentować na moim Mężu w biurze 3Oceans po powrocie do Polski :).


Kaczka nas ustrzeliła przy koszulkach

 
Inną atrakcją wysepki są lobstery, których już nawet nie tłumaczyliśmy na homara, langustę, czy czym to naprawdę jest. Lobster jest lobster. Zamiast zajmować się lingwistyką każdy wolał to zjeść albo zrobić sobie z tym zdjęcie, zwłaszcza, że kolesie z jeszcze żywymi takimi robalami łazili po plaży i zachęcali. Wygląda takie coś przepaskudnie – robal wielkości kota, w skorupie, z wąsami, jakąś straszną ilością nóżek różnej długości i jeszcze rusza tymi-tymi. Ble....! Adrian oczywiście się napalił i nie spoczął, dopóki nie ustalił szczegółowo ceny w odpowiednim przeliczniku na odpowiednią walutę i wówczas mógł zasiąść do uczty. Bez szału, ale dobre. 

Negocjacje prawie osobiście z lobsterem

Następnie można także przysnąć w cieniu drzewka (jak Jagienka) a po przebudzeniu wybrać się ścieżynką (za koszulkami w prawo) przez trawkę na inną plażę, przy której jest ładna rafa, kolejne stoisko z koszulkami i iguany wyłażące z krzaków, żeby się powygrzewać na słonku. Te były super! Normalnie lezie Ci taka wielka jaszczura wolnym krokiem jakby nigdy nic, bo w końcu jest u siebie i przymyka oczy z zadowolenia, bo jej „fajnie jest na słońcu”. Chwyciłam zaraz za aparat Kaczki, który nam zostawiła, bo nie wzięliśmy swojego, a Rychu (ostatnio pasjonat fotografii) postanowił mi pomóc i zadbać o prawa autorskie: „Ja jom zapytam, tom jascule, cy ona ce djęcie! Ces djęcie, jasculo?!” Jascula nie chciała, więc pośpiesznie (jak na iguanę) ukryła się w kępie suchej trawy, a mały formalista uderzył do drugiej: „A Ty ces djęcie, jasculooo?!” Ta była zdecydowanie odważniejsza albo po prostu miała większe parcie na międzynarodową karierę, bo ochoczo i bardzo energicznie pokiwała głową. Mój agent więc odwrócił się do mnie, zadowolony z dobrze wykonanego zadania, i oznajmił: „Ona ce, mamo!” Ce to ma:


Wracając do rozrywek, jakie ma do zaoferowania jedna z Tobago Cays: piasek. Był IDEALNY, drobniutki i lepiący, więc zaraz rzuciliśmy się z Rychem do budowania zamku (choć zanim zaczął on przypominać zamek, znajomi z załogi pytali podejrzliwie, co ja tu przy dziecku lepię). Przed dłuższą zabawą na słońcu należy zawsze posmarować się grubo kremem z filtrem. Zawsze. Nawet kiedy jest się tam samemu (Adrian dołączył trochę później) z dwójką dzieci i „nie ma czasu”, bo piasek stygnie, „zresztą to tylko chwila”. Dzieciaki oczywiście posmarowałam jeszcze na statku, ale sama od początku rejsu ani razu nie używałam kremu, bo odruchowo unikam słońca i jak dotąd udało mi się „złapać” opaleniznę jakoś przypadkiem, bez spalenia się. Do czasu. Wieczorem Adrian smarował głupka, z którym się swego czasu ożenił grubą warstwą kremu nawilżającego (pozostawionego zresztą przez poprzednią załogę), a teraz, po dwóch dniach, ten sam głupek cierpi jak siedzi, leży albo czuje na plecach wspinającą się Jagienkę. No cóż... co tu dużo mówić, nie błysnęłam. 
Taką Panią Jagienka sobie przygruchała przy punkcie obserwacyjnym iguan. Pokochały się od razu!
To były Tobago Cays, a jeszcze tego samego dnia wieczorem zakotwiczyliśmy przy Mayreau – odległości między poszczególnymi wysepkami archipelagu Grenadyn są tak małe, że na przejścia pomiędzy nimi nawet nie stawialiśmy żagli. Podczas, gdy ja poległam na popołudniowej drzemce z dzieciakami, Adrian odwiedził słynną tamtejszą plażę pełną pięknych palm, nazbierał kokosów i uraczył nimi mnie i Jagienkę (Rysiek spał). Ostatnio stał się już takim kokosowym specjalistą, że ma stuprocentową skuteczność przy wyborze kokosów nadających się do zjedzenia. Żaden z sześciu zebranych przez niego tego dnia nie był ani za młody ani za stary ani za kwaśny ani pusty ani w inny sposób niezdatny do spożycia – miodzio! :) 

W czasie, gdy Adrian się rozKOKOSił, Jagienka maltretowała Kaczkę.

Następnego dnia natomiast wybraliśmy się rodzinnie na spacerek po wsypie, na której znajdowała się jedna niewielka wioska, sprawiająca, jakby było w niej mniej ludzi niż domów. Przypętał się do nas jakiś chyba wioskowy wariat, który postanowił być naszym przewodnikiem i co chwilę pokazywał nam palcem dookoła: „Church, school, Union (to inna wyspa), Tobago Cays, Union, church, school, church”. Zachęcani, wstapiliśmy więc od maleńkiego kościółka (katolickiego), gdzie za organy robił bęben, a tabernakulum zdobiła wielka muszla. 

Ołtarz też swojski
 Sam kościółek był uroczy, a jeszcze bardziej urzekł nas widok za nim. Oto on:


Odwiedziliśmy też przedszkole, do którego zaprosiła nas pani przedszkolanka, żebyśmy w wolnym tłumaczeniu „odpoczęli dziećmi” („to break the children”). Kiedy małe Murzynki rzuciły się na Rysia, ten nieco się speszył, więc szybko zmieniły front i uderzyły na Adriana, który – o dziwo - wyglądał na zadowolonego! Dzieci było ośmioro, z czego czworo dalej oglądało bajkę, a druga połowa bawiła się z nami. Najmłodszy Ricky miał 9 miesięcy, najstarsze mogły mieć jakieś 3-4 lata, wszystkie były karne i posłuszane, ale wesołe.
Adrian jako murzyński baby-sitter - koniec świata...
  To niesamowite, jak ci ludzie tutaj się stroją: bardzo rzadko można spotkać kobietę bez koralików, kwiatów czy innych ozdób we włosach, na szyi, rękach czy nogach, mężczyźni też zazwyczaj mają jakiś naszyjnik i sygnety i nawet malutkim dzieciom plecie się warkoczyki ozdobione koralikami i spineczkami albo zakłada biżuterię - mały Ricky na przykład miał na rączce koralikową bransoletkę. Marysia, Polka, którą spotkaliśmy na Martynice, twierdzi, że tutejsi ludzie generalnie są próżni. I leniwi, dlatego ich domy i obejścia naprawdę wołają o pomstę do nieba. Widać, nie zawsze z powodu biedy.

To knajpa
To sklepik z pamiątkami w pobliżu kościoła. Powalił mnie na kolana :)


Nie wiem, co to.

 
Natomiast kolejna wyspa, Bequia, na której byliśmy dzisiaj, to urocza wioseczka nastawiona na turystów: na wybrzeży keja przy kei, knajpki z internetem i stoiska z pamiątkami. Ceny na straganach owocowych, podobnie, jak na większości wysp (nie licząc może Dominiki) – wysokie, co nie przestaje nas zadziwiać. Wydawałoby się, że gdzie jak gdzie, ale w miejscu, w którym banany rosną przy drodze, a mango spada na głowę, cytrusy powinny być tanie. Podejrzewam jednak, że oni tutaj dobrze wiedzą, jak bardzo bladziochy z Europy czy Ameryki są napalone na ich owoce i zwyczajnie to wykorzystują – założę się, że ceny dla tubylców są o wiele niższe.

 
Pospacerowaliśmy jednak po miłej, obsadzonej kwitnącymi krzewami uliczce, zrobiliśmy zaopatrzenie dla statku w sklepie żeglarskim, usiłowaliśmy kupić kartę z internetem, ale Panu Murzynowi z Digicela siadł system, więc zasiedliśmy w miłej knajpce ze śpiewakiem na napoje i sprawdzenie maila. A Rysio do późna w noc ganiał się tam z jakimś żółto-białym chłopcem. Wrócił na statek po raz pierwszy mokry od potu, a nie od chlapiącej po drodze wody :).


Wiem już na pewno, że po powrocie do Polski będzie mi brakować tych tutejszych soków. W każdej, najpodlejszej nawet knajpie czy garkuchni można poprosić o „local fruit juice” i przyniosą Ci świeżo wyciskany sok z czegoś z lodem. Wczoraj była akurat papaja z guyavą. Wcześniej często trafialiśmy na grejpfruty albo pomarańcze z czymś – za każdym razem sok jest inny i zawsze tak samo pyszny. Adrian z kolei testuje tutejsze „rhum punche” (po rysiemu: „jampańcie”), czyli drinki z rumu z dodatkiem jakiegoś soku owocowego – nikt nie wie dokładnie, z czego są te soki, ale smakuje to rzeczywiście miło, nawet mnie. Rhum punche też różnią się w zależności od miejsca, można je również kupić w sklepach – z ostatniego swojego zakupu na Mayreau Adrian był wyjątkowo zadowolony, bo Pani nalała mu do jakiejś tam butelki po czymś innym świeżego rhum punchu własnej roboty, który był podobno najlepszy z dotychczas spotkanych. Na zdrowie!




środa, 16 stycznia 2013

Szczotka

Przywieźliśmy ze sobą na "Chopina" SZCZOTKĘ do mycia butelek. Niby nic - zwykła SZCZOTKA do butelek, tyle że z gąbeczką na końcu, żeby lepiej doczyścić dno i ze sprytnie ukrytą w rączce małą szczoteczką do smoczka. Taka SZCZOTKA fajnie się sprawdza do butelek dziecięcych, ale na rejsie okazało się, że nie tylko. Mianowicie zostawiwszy swoją SZCZOTKĘ w kambuzie (żeby nie nosić jej za każdym razem z kabiny) często spotykałam ją odpoczywającą w zlewie lub okolicach po ciężkiej pracy wykonanej nie dla mnie. Podejrzewam, że do szklanek też jest bardzo wygodna. W sumie wolałabym mieć ją czystą i używać tylko do kurduplowych butli, ale, pomyślałam, co tam, nic się nie stanie, jak się raz czy drugi komuś przyda. Tylko, że jak się przydała po raz trzeci, a potem trzydziesty, zaczęła wyglądać trochę gorzej. No ale co, przecież nie będę latać za kambuźnikami i każdemu mówić, żeby nie ruszał SZCZOTKI. Markowi też nie powiem, bo ma na głowie nieco istotniejsze sprawy niż patrzenie, czym oni tam zmywają i pilnowanie, czy aby nie moją SZCZOTKĄ. Ale to co - na banderze? No bez przesady, tam to się mówi o kruszonce, braku mleka, znalezionych szelkach, ewentualnie zeżartych jogurtach (no żeby dziecku jogurt z lodówki.... to prawie jak od ust odjąć! A potem jogurty znalazły się w chłodni...), a nie o prywatnych SZCZOTKACH. Nie będę z siebie robić jakiegoś szczotkowego bufona i rozdmuchiwać sprawy SZCZOTKI tak na forum. Jakoś przełknę.
Przełknęłam. Szkoła pojechała, więc teraz mogę to z siebie wyrzucić. Jeśli ktoś z uczniów to czyta (Dominika się odgrażała :)), to wiedzcie: To była moja SZCZOTKA!!!
;)
Przyjechała nowa załoga i dawaj do mojej SZCZOTY! No teraz marudzić o SZCZOTCE, to by już w ogóle było przegięcie... ale można ją UKRYĆ. Któregoś razu po myciu schowałam więc SZCZOTKĘ, porzuconą zresztą w zlewie, mokrą i zziębniętą, do pobliskiej szafki z naczyniami zazwyczaj nieużywanymi. Znaleźli - następnego dnia znów spotkałam ją w zlewie. Tym razem ukryłam więc SZCZOTKĘ na suszarce do talerzy - miejsce niby widoczne, ale jak się SZCZOTKĘ wsunie nieco głębiej, to słabo widać. Znaleźli. Wybrałam więc drugą suszarkę, powieszoną wyżej - SZCZOTKA mieszka tam już dwa dni - albo nie znaleźli albo grzecznie odkładają na miejsce. Sukces? :)



PS.: Spotkaliście kiedyś tekst - nie licząc instrukcji obsługi szczotek, które zapewne namiętnie czytujecie - zawierający tyle powtórzeń słowa "SZCZOTKA"? :) Mam powody do dumy :)

Grenadyny nocą

A teraz jest 1:30, czyli u Was 6:30 - Tata już pewnie w pracy...
Stoimy jak zwykle na kotwicy przy Union Island, jednej z wysp z serii St. Vincent i Grenadyny. Skwara opisał je w skrócie jako "łachy piachu" - brzmi nieźle :) Jutro będą plaże i rafy, a dzisiaj jest impreza na pokładzie, a u nas wreszcie chłodniejsza atmosfera, bo nasza gorąca babeczka wróciła do życia. Jak nam dzisiaj znów zaczęła jeść na stojąco przy śniadaniu, to wiedzieliśmy, że jest już zdrowa :) Teraz śpi sobie grzecznie, podobnie jak chłopaki.
Trochę mi już tęskno do domu, chociaż skrobania szyb nie zazdroszczę...
Pozdrowienia więc spomiędzy łach piachu dla wszystkich staro i nowo narodzonych! :)

Historia o tym, jak Murzyni nie zjedli Grandego, choć mało brakowało

14 I

Trynidad od strony morza jest naprawdę piękny: zielony i górzysty, z ładnie wkomponowanymi między pagórki budynkami. Już na godzinę przed zakotwiczeniem, usypiając Jagienkę w kabinie, usłyszałam przez rozgłośnię głos swojego Męża: „Ola, jeśli jesteś pod pokładem, to chodź na górę, jest bardzo ładnie.” Nie miałam niestety możliwości skorzystania z zaproszenia, przez co przegapiłam podobno wyjątkowej urody przesmyk między wysepkami, ale dalej też było ładnie. Dopłynęliśmy więc w okolice stolicy Trynidadu i Tobago, Port of Spain, i rzuciliśmy kotwicę naprawdę blisko, ale do portu nie wchodziliśmy, bo 1000 US piechotą nie chodzi... i wtedy się zaczęło.
W każdym porcie zanim zejdziemy na ląd musimy najpierw przejść odprawę – polega to na tym, że ktoś (zazwyczaj I oficer) płynie do punktu odpraw z listą załogi, paszportami, dokumentami statku, załatwia, załatwia i wraca (tak to przynajmniej wygląda z punktu widzenia załoganta - I oficerem nigdy nie byłam). Na obecnym rejsie kapitanem jest Skwara, Adrian – jego zastępcą, a I oficerem – El Grande,czyli Grande, Grandito lub Gandzioszek. Parę słów o Grandem: jest bardzo duży, ale inaczej niż Buba, bo Buba jest duży w każdą stronę, a Grande przede wszystkim w górę: ma 198 cm wzrostu i podobno zawsze marzył o tych dwóch brakujących centymetrach... ale nie jest typem chudego, tyczkowatego, niezgrabnego i zawsze przygarbionego informatyka (choć właściwie jest pokładowym informatykiem), o nie! Grande jest potężnie zbudowany, łyso-krótko obcięty i ani trochę się nie garbi. Jego głowa jest duża, ręce i nogi też – cały jest wielki, El Grande, i ma tatuaż na ramieniu, też duży. Z Grandem się nie zadziera, chociaż jest człowiekiem bardzo uprzejmym, raczej spokojnym i skorym do żartów, który nazywa Jagienkę „kaczuszką” i „kochaniem”. Ale potrafi też być „bezkompromisowy”, jak to ktoś bardzo trafnie ujął na jego kartce pożegnalnej na Niebieskiej Szkole.
I taki Grande ze wszystkimi potrzebnymi papierami wsiadł ok. 13-tej do pontonu i popłynął do Murzynów nas odprawiać. Po jakichś dwóch godzinach dowiedzieliśmy się, że wciąż nie znalazł punktu odpraw. Mimo to nie traciliśmy nadziei. Trochę później dostaliśmy informację, że dojechał już tam, gdzie trzeba, ale była to ostatnia wieść od niego. Potem UKF-ka przez kilka godzin nie odpowiadała... czas mijał, a Grandego wciąż nie było. Wreszcie pod wieczór przyszła informacja, że przy odprawie musi być kapitan, bo coś tam i że Grande płynie do nas z dwoma eleganckimi kolesiami, którzy jeżdżą pachnącym samochodem, więc dobrze by było posprzątać, ładnie się ubrać, i godnie ich przyjąć. Tak też zrobiono: Skwara założył długie spodnie i koszulę, salon lśnił, głośniki z rufy sprzątnięto... A tymczasem ponton z Grandem i Murzynami podpłynął, wziął Skwarę i odpłynął. Nasza sytuacja wyglądała więc następująco: zrobiło się ciemno, staliśmy na kotwicy w jakimś dzikim kraju, a oni mieli naszego kapitana i chiefa. Siedząc przy kolacji zastanawialiśmy się, kto będzie następny. Wiele wskazywało na Adriana jako zastępcę kapitana oraz Kaczkę i Romka – kolejnych oficerów. Oczami wyobraźni widzieliśmy już stojący na plaży kocioł i naszych przyjaciół w marynacie... zastanawialiśmy się nawet, kto będzie im bardziej smakował: wielki Grande, czy mały ale porządnie przypakowany Skwara. Kiedy już spisaliśmy chłopaków na straty przyszło nam do głowy, żeby zwinąć się stąd zanim Murzyni wrócą po następnych, ale w tym momencie przypomnieliśmy sobie, że według tubylców skoro już tu zakotwiczyliśmy, to nie możemy stąd odpłynąć dopóki nie zapłacimy 980 US za coś tam. Domyśliliśmy się, że złamanie tego zakazu byłoby niemile widziane... No normalnie potrzask! A woda w kotle już wrzała... Niewiele mogliśmy w tej sytuacji zrobić – pozostawało czekać.
W końcu doczekaliśmy się: chłopaki wrócili cali i zdrowi – podobno Murzyni mieli problem z rozpaleniem paleniska – widocznie poprzedniej nocy padało...
Ale na tym nie koniec trynidadzkiej gościnności. Następnego dnia rano wokół nas pojawiły się trzy boje – okazało się, że stoimy w środku trójkąta wyznaczającego trasę wyścigu torped – tak nazwaliśmy ryczące, pędzące z jakąś niemożliwą prędkością kolorowe motorówy w kształcie pocisków, które rozgrzewały się przed wyścigiem tuż koło nas. Miały z tyłu po dwie wielkie rury wydechowe, a koni mechanicznych podobno 2400. To chyba sporo, a nawet gdyby miały o połowę mniej, to i tak trochę strach popylać tam między nimi swoim pontonikiem odpalanym jak kosiarka... ponadto Krzysiek trochę robił w gacie, że któryś z nich nie wyrobi na zakręcie i przy pełnej prędkości wjedzie w naszą burtę, masakrując mu agregat. Nikt nie ukrywał, że jest taka ewentualność, nie czuliśmy się więc bezpiecznie jako banda toru wyścigowego potworów, ale przynajmniej mieliśmy dobre miejsca...

[PO ZDJĘCIA ODSYŁAM DO KACZKI, BO MY NIE WZIĘLIŚMY APARATU]

Ponieważ jednak cały poprzedni dzień spędziliśmy na statku, czekając na zejście i z obawą wdychając trynidadzkie powietrze, w którym spodziewaliśmy się wyczuć zapach gotowanego Grandego, to tego dnia kto mógł, chciał mimo wszystko zejść na ląd. Zrezygnowaliśmy więc z obserwacji „regat”, wzięliśmy dzieciaki, Kaczkę i Klaudię i ruszyliśmy w miasto. Była to jak dotąd najbardziej zwariowana wycieczka na tym rejsie: na początek musieliśmy złapać jakiś środek transportu, który zabrałby nas do Port of Spain, do którego mieliśmy kilkanaście kilometrów. Doszliśmy na przystanek i dość szybko nadjechała tzw. „maxi taxi”, czyli busik, jakich pełno tam kursowało na różnych trasach. Władowaliśmy się do środka z naszym wózkiem, dziećmi, torbami i razem z tubylcami przy głośnej lokalnej muzyce zajechaliśmy z klasą do stolicy. A w stolicy wszystkiego było dużo: hałasu, ludzi w różnych kolorach, brudu, kolorowych szyldów i stoisk. To dziwaczne miasto miało w sobie coś, co sprawiało, że mimo wszystko podobało nam się tam, chociaż dosyć szybko poczuliśmy się nim zmęczeni. Przede wszystkim gdzie by się nie stało, człowiek słyszał muzykę z co najmniej dwóch różnych źródeł (oczywiście każde źródło grało inną) , bo na co drugim rogu stał gość z takim samym zestawem dwóch wielkich głośników połączonych z rodzajem regału na kółkach, wypakowanego płytami. Każdy taki zestaw ryczał na cały regulator, próbując przyciągnąć klientów lub właśnie prezentując jednemu z nich zawartość którejś z płyt. Ponieważ nie udało nam się z lokalną muzyką na Grenadzie, zatrzymaliśmy się przy jednym takim panu i nabyliśmy dwie płyty: Kaczka z „soccą”, ja z reggae. Za 20 TT, czyli tutejszych dolarów, z których każdy kosztuje nasze 50 gr dostałam nagraną w domu złotą płytę firmy „benq”, niepodpisaną nawet markerem i bez listy piosenek za to z dziewczyną w bikini na okładce :) Kaczka też, tylko jej się trafiła lista piosenek i ma inną dziewczynę.
Ta muzyka ryczała więc wszędzie i słychać ją było przy każdym straganie, którymi chodniki były gęsto pokryte: owoce, ubrania, pierdoły...-wszystko. Sporo też było miejsc, w których można kupić na wynos coś do jedzenia, ale w żadnym z nich nie dało się usiąść, uznaliśmy więc, że tu się nie je w knajpach, tylko na pobliskim skwerku, więc wyposażyliśmy się w jedzenie i udaliśmy na ławeczkę. Jedliśmy sobie wypieki z pobliskiej piekarni, wszyscy oprócz Adriana, który wybrał „jedzenie z szaletu” - budka, w której to kupił wyglądała jak szalet, a to, co z niej przyniósł – jak jego zawartość. Naprawdę. Mówił, że „nie wie, co to, ale dobre”, ale od tego czasu mam opory przed daniem mu buziaka...
Już agenci, którzy nie zjedli Grandego ostrzegali nas podobno przed wysoką przestępczością w Port of Spain – mówili np., żeby nie zapuszczać się w ulice, po których chodzi mniej ludzi i nie słychać muzyki, bo tam prawie na pewno zostaniemy obrabowani. Woleliśmy nie sprawdzać, czy to prawda, zwłaszcza, że gdy siedzieliśmy na skwerku pewna miła staruszka ostrzegła nas jeszcze, żebyśmy na siebie uważali, bo „guys shooting there” i „be safe, be safe...”. Grube kraty oddzielające klientów od sprzedających w każdym sklepie czy barze (nawet w piekarni) również nie wskazywały na poczucie bezpieczeństwa mieszkańców... Niemniej wszyscy, których spotkaliśmy, byli bardzo mili, pani na jednym straganie zrobiła zdjęcie Jagience, żeby pokazać swojemu dziecku, a pan na innym dał Rysiowi mango i pokazał nam, jak obiera pomarańcze specjalną obieraczką na korbkę. Uroczo :)
A potem poszliśmy do zoo. Uznaliśmy, że nie ma sensu ruszać się poza miasto, bo wszystkie atrakcje daleko, a bczas mamy ograniczony, więc pojechaliśmy znów taksówką (bo w tym mieście akurat taksówki są bardzo tanie) pooglądać drzewnego jeżozwierza, tukany, małpy i papugi. Łapanie taksówki powrotnej zajęło nam chwilę i też wyglądało zabawnie, bo staliśmy praktycznie na środku skrzyżowania pod zoo, na którym ruchem kierował raz pan policjant a raz pan lodziarz, usiłujący jednocześnie robić swoje lody i łapać dla nas jakieś auto, ale że tutejsze taksówki nie mają napisu „taxi” ani w ogóle żadnego napisu, to do tej pory nie wiemy, skąd wiedział, do których samochodów trzeba machać. W końcu udało się bez jego pomocy i z jedną przesiadką wróciliśmy do równie hałaśliwej jak stolica mariny, w której właśnie skończyły się wyścigi potworów.
Port of Spain zapamiętam więc jako zgiełkliwe, kolorowe i zabawne miasto, z ananasami wiszącymi na sznurkach i roznegliżowanymi babkami na okładkach płyt lokalnych „:artystów”...

Gorąca dziewczyna

14 I

Dwa dni temu pisałam, że Jagienka „trochę gorączkuje”. No to teraz już bardzo gorączkuje. Tamtego dnia nie ruszyliśmy się przez cały dzień ze statku, bo służby graniczne Trynidadu odprawiały nas od 13 do 21, a zejść z pokładu można dopiero po odprawie (złamanie tego zakazu grozi aresztem, o czym gościnni panowie urzędnicy nie omieszkali przypomnieć naszemu Kapitanowi) – ale tej historii poświęcę osobny wpis. Następnego dnia natomiast gorączka Jagienki trwała dalej, ale ponieważ syrop jako tako zadziałał, postanowiliśmy wybrać się na brzeg. I to chyba był błąd – mała jakoś się wprawdzie trzymała, choć wyglądała na nieco zmęczoną, daliśmy jej też syrop, ale wieczorem miała już 39,6... Nie widziałam nigdy wcześniej czegoś takiego na termometrze, więc przestało mi być wesoło - zaczęły się okłady, kąpiele, konsultacje z lekarzem (praktycznie w każdej załodze jakiś lekarz się znajdzie) i zmiana broni z ibuprofenu w syropie na paracetamol w czopkach. Po w miarę spokojnej nocy dziś rano oprócz temperatury 38,9 Jagienka przestraszyła nas odmową picia i jedzenia, więc uruchomiliśmy elektrolity podawane na siłę strzykawką. Lekarze przyszli, obejrzeli ząbki, gardło, brzuch, osłuchali i powiedzieli, że wszystko jest ok. Chłodzić, poić i czekać, a w pogotowiu mieć antybiotyk. Dziś po raz pierwszy widzieliśmy Jagienkę leżącą spokojnie na plecach (nie licząc okresu, kiedy nie umiała się jeszcze obracać), marudzącą, pokładającą się i nie uśmiechającą z byle powodu. Praktycznie cały dzień przespała, budząc się na cycka, nowego czopka, popłakanie. Po południu miała przypływ lepszej formy: wrócił uśmiech, włażenie na stół, zainteresowanie celulozą...teraz jednak (21:30) znów jest gorąca, ale śpi. To trzecia doba tej dziwnej gorączki, której nie towarzyszą żadne inne objawy. Mam nadzieję, że okaże się to tzw. „trzydniówką”: trzy dni gorączki, potem wysypka i juz. Nie wiadomo, po co, dlaczego i od czego. Ale jeśli będzie to trwało dalej, to na razie ani my ani żaden ze znających się na medycynie członków załogi nie ma pomysłu, o co może chodzić. Oj, maluśka, maluśka...

"Jak one to znoszą?"

12 I

Z nową załogą pływa się zupełnie inaczej niż ze szkołą i odczuwamy to na każdym kroku. Przede wszystkim pozostałości „starej” załogi i zawodowcy mają sporo roboty, bo pomimo dużego składu nie zawsze znajduje się wystarczająca ilość ludzi do włażenia na reje czy brasowania. Sztywny rozkład dnia znany nam z rejsu szkolnego też nieco się rozluźnił: bandera jest wprawdzie o stałej porze, ale już rejony są albo ich nie ma, hasło „prace bosmańskie” chyba nawet raz nie padło, na zbiórki na rufie nikt się raczej nie spieszy. Jest za to głośna (i, na szczęście, dobra) muzyka w mesie załogowej, posiłki bez pośpiechu i urlopowa atmosfera.
Wbrew moim obawom odnajdujemy się z dzieciakami w tym nowym porządku całkiem nieźle, momentami nawet lepiej niż w rygorze szkolnym, bo z kurduplami zawsze ciężko jest dostosować się do sztywnych godzin i ściśle przestrzegać zakazów i nakazów. W takim luzie jakoś nie rzucamy się w oczy ze swoim lekkim...hmm... niedopracowaniem grafiku, bo wszyscy dłużej siedzą przy posiłkach, wolniej się do wszystkiego zbierają czy spędzają czas w różnych dziwnych miejscach statku.
Kanapkę z Woźniaków widzieli?
Zdjęcie zrobione przez Rycha. Ma coś w sobie, nie? :)
 Nowe osoby, zaburzenie starego porządku i przez to lekka utrata gruntu pod nogami pozytywnie wpłynęły też na Ryśka, który jest wyraźnie grzeczniejszy niż pod koniec szkoły. Po tych dwóch miesiącach Prezes Ryszard czuł się już na „Chopinie” zbyt pewnie – miał tu swoje kąty, swoje zwyczaje, swoje fanaberie i przede wszystkim – swoich ludzi. Teraz na pewno brakuje mu tych wszystkich osób, z którymi zawsze się bawił (i do których uciekał przed nami), ale już się oswaja z nowymi (wprawdzie zazwyczaj nie odpowiada na pytania o imię, zdrowie, samopoczucie, wiek itp., ale jak ktoś umiejętnie zagada o muszelkach, autach czy innej rzeczy, która go kręci, to już może liczyć na pogawędkę). Nieuzasadnione awantury też już rzadziej się zdarzają i są mniej rozpaczliwe, pewnie również dzięki temu, że trochę wyluzowaliśmy i potrafimy miauczącego Ryśka zwyczajnie zignorować, bez wkurzania się, a to, jak się okazuje, najskuteczniejsza metoda walki z Potworem Siedzącym W Naszym Synu. Czy też Synie. A gada, skubany, coraz więcej! Nadal niewyraźnie, za to z coraz większym sensem. Kojarzy i przypomina fakty nawet dość odległe w czasie, przy czym wszystko, co było kiedyś umieszczane jest na jego osi czasu pod „wczoraj”: dzisiaj po południu np. powiedział, że wczoraj mył zęby w tej łazience (robił to rano), a potem oglądając zdjęcia z jaskiń w Gibraltarze - że był tam wczoraj i chodził po schodach. W sprawach bosmańskich i manewrowych orientuje się lepiej niż większość załogi: wie, że przed brasowaniem melduje się gotowość, a na „wzięli brasy!” - ciągnie. Swobodnie operuje pojęciami: rufa, śródokręcie, dziób (albo „dziobek” :)), nawigacyjna, mostek, kambuz, wie , gdzie bosman trzyma szczotki, gdzie jest malarnia, że trzeba kontrolować łańcuch kotwiczny i gdzie jest winda kotwiczna. Nauczył się już, że w kambuzie trzeba być w butach, a w pontonie – w kamizelce. Jednym słowem: OGARNIA. :)
A to zdjęcie zrobiłą chyba Ewa od angielskiego,
jeszcze na szkole
Jagienka też jest niezła: nowe osoby traktuje z lekkim dystansem, ale na znajome twarze reaguje rozbrajającym zębnym uśmiechem i czasami wtula się w moje ramię, udając zakłopotanie. A potem oczywiście wyciąga rękę, żeby złapać rozmówcę za nos lub wargę.
Je różnie, bo nie może opanować ciekawości i co chwilę wstaje nam z krzesełka (z szelek wydostaje się bez problemu), żeby wleźć na stół i zajrzeć do michy z surówką albo złapać stojący niedaleko pusty kubek. Zastanawiamy się, o co tak naprawdę jej chodzi i co by zrobiła, gdybyśmy jej nie zatrzymywali: mamy z Kaczką i Adrianem wizję, że po pierwszym szoku (że pozwalamy jej tam być) ruszyłaby przed siebie, wsadzając łapy we wszystko, co stoi na stole i zrzucając to, co niepotrzebne (Bobas Lubi Wybór...) aż doszłaby do końca. Podejrzewam, że tam by usiadła z pięknie wyprostowanymi pleckami, i zabrała się za zajadanie czegoś upolowanego po drodze. Mogłaby też położyć się na brzegu stołu, spojrzeć w dół, powiedzieć „Hu! Hu!”, po czym spuścić nogi, zawisnąć na rączkach i wisząc w powietrzu, rozpłakać się. Bo odkryliśmy, że Jagienka jest pakerem: powieszona za łapki na drążku wisi chwilę, a raz nawet trochę się podciągnęła (tak, Adrian sprawdzał, co zrobi, jak się ją puści). Tak czy inaczej je dopóki nie zachce jej się wycieczek (a następuje to zwykle już po paru kęsach), bo po kilku próbach ponownego posadzenia jej rezygnujemy i kończymy tę wesołą zabawę.
Aktualnie trochę nam, bidulka, gorączkuje, ale jesteśmy przekonani, że to przez zęby, zwłaszcza, że szatan z jej buzi ostatnio prawie nie wychodzi. Ech, trudny wiek... Za to skumała, o co chodzi z „brawo” i próbuje klaskać, jak się ją zachęci, czasami też bawimy się w berka: próbuje mi uciekać ze śmiechem na czworakach. Tzn. nie śmiech jest na czworakach, tylko Jagienka. A śmiech na ustach Jagienki. Prawie też już nie jada piachu na plaży, no chyba, że jest nim pokryty kamień, którego chce spróbować, to jasna sprawa, że się parę ziarenek zaplącze, no nie przeskoczysz...Ale przecież nie jest to powód, żeby zrezygnować z lizania kamieni.

Tak sobie tu radzą nasze dzieci. Kaczka widzi, jak Rysiek urósł, Klaudia zauważyła, że Jagienka nie mieści się już na stojaka pod belką przy stole, a ja dopiero przeglądając wczoraj zdjęcia z Lizbony zobaczyłam, jak maluchy się zmieniły: Rysio sprzed dwóch miesięcy to jakiś dzieciak, a nie ten Młodzieniec, co teraz. Jagienka wyszczuplała i też wydoroślała. Minęły już ponad DWA MIESIĄCE – nie mogło być inaczej...

Choco-kulki za pięć pstryków

12 I

Nawigują aż im się uszy trzęsą!




Wczoraj po południu udało nam się wylądować pontonem na Grenadzie i to tuż przy ulicy w St. George's – stolicy wyspy. 

To nie nasz ponton, a szkoda! :)
 
DAMA. Tę sukienkę miała jeszcze zanim okazała się
dziewczynką...
Miasteczko już po lekturze przewodnika wydało mi się ładne i całkiem ciekawe, ale miało coś, co uniemożliwiło nam jego dokładne obejrzenie: targ. Po skorzystaniu z internetu przy pysznych orzeźwiających koktajlach (Kaczki o smaku orzeszków ziemnych rządził!), ruszyliśmy do polecanego przez jeden z przewodników sklepu muzycznego – okazał się on sklepem ze stanikami, sukienkami i płytami, gdzie wprawdzie płyt lokalnych zespołów pani nie miała, bo oni zazwyczaj ich nie wydają, ale jeśli chcemy, to może nam spiratować z komputera ich mp3 za 25 EC (dolarów wschodniokaraibskich, z których jeden równa się ok. 1,20 zł). :) Chciałyśmy z Kaczką i Klaudią, ale po usłyszeniu próbki mi się odechciało – miejscowa „soka”, „suka” czy jak to tam zwą, okazała się połączeniem reggae i paskudnego disco, zaś „czyste” reggae nie bardzo się różniło od europejskiego, dałyśmy sobie więc spokój. 
Te kulki w misce to gałka muszkatołowa, a obierki pewnie od
pomarańczy, mandarynek i grejpfrutów,
które mają tu kolor raczej zielony niż pomarańczowy
i nie zawsze różnią się wielkością...
Marilyn Monroe w St. George
A potem, już bez dziewczyn, które wróciły na wachtę, ruszyliśmy w targowisko. Przypraw od cholery i jeszcze trochę, drugie tyle owoców. Adrian ubijał na kolejnych stoiskach coraz bardziej złote interesy: tu mu pani orzeszka dorzuci, tam kakaową kulkę, tu zaokrąglimy w dół o parę dolarów... wyszliśmy stamtąd z torbami pełnymi przypraw karaibskich, w tym szafranu, wanilii, gałki muszkatołowej, a także pachnących korali zrobionych z różnych ziaren, butelką marynaty do mięs, paroma dziwnymi orzechami, kulkami kakao, torbą karambol, torbą czerwonych owoców wyglądających jak jabłka, pachnących różą i smakujących niczym, torbą pomarańczy, grejpfrutów, „golden apples”, kulek o śmiesznej nazwie i bananów. I z bransoletką z fasolek, które robią się gorące, gdy się nimi potrze o beton – bardzo przydatna właściwość :). W miarę odwiedzania kolejnych krajów i rozmawiania z kolejnymi ludźmi poznaję coraz więcej polskich określeń miejscowej waluty: Kaczka na każde lokalne pieniądze, które nie są euro, mówi „paskudy”, Adrian: „cipasy” albo „pizdryki”, Maciek: „pstryki”, Kapitan mówił „wariaty”, a poza tym zdarzały się jeszcze „gadżety”.
Wkrótce trzeba było wracać na statek, więc nie zdążyliśmy już wdrapać się na wzgórze z fortami czy przejść uliczkami o pięknej „georgiańskiej” (jakakolwiek to jest) zabudowie. Trochę żałowałam, że straciliśmy cały czas na targu – do momentu, kiedy wieczorem do moich zasypiających nozdrzy dotarł zapach z uchylonej torby z przyprawami... Na korytarzu grasował odór z kapitańskiej toalety, która zaczyna capić na falach, i smród ten wdzierał się już do naszej kabiny, ale cynamon, szafran i kakao skutecznie go przyćmiły. Wanilia powędrowała na górę, do dzieciaków.

Nowy Bosman przejął po starym nazywanie Rycha Dziwolągiem


Przyszły Pan Magister informuje:
"Po lewej widzimy największy pasażerski żaglowiec -
pięć masztów, tej samej konstrukcji co Chopin"...

Kaczka przy pracy