piątek, 8 listopada 2013

Limeryk .Dla tych, którzy jeszcze tu zaglądają ;)

Był raz w Gdyni chłopaczek niewielki,
który bardzo chciał zbierać muszelki.
Co dzień chodził na plażę,
mówiąc: "Ja wam pokażę!",
lecz znajdował wciąż tylko kapselki...

czwartek, 21 lutego 2013

OSTATNI

No i już. Od tygodnia jesteśmy w domu. We Wrocławiu powitali nas wszyscy Rodzice i śnieżyca – ciężko powiedzieć, z czego/kogo Rysiek bardziej się ucieszył :), w Pabianicach natomiast leżały jakieś marne resztki śniegu, nie było też mrozu, więc nie dało się skrobać szyb na dowód naszego powrotu. Było szaro, łyse drzewa, zimno – zupełnie inaczej niż przez ostatnie trzy miesiące i to mi się podobało! :) Dwa dni temu jednak nasypało i teraz Rysiek biegający z łopatką po śniegu przypomina mi Ryśka biegającego z łopatką po plaży, z tym, że jest inaczej ubrany (bo w ogóle jest ubrany!) i woła "Odśniezam, Mamo, wies?" zamiast "Topie, Mamo, wies?"


Mieszkanie, choć tak naprawdę ciasne, wydało mi się po powrocie ogromne. Tu sufit jest wysoko i pomieszczenia, choć zagracone, są naprawdę duże - największe ma chyba z 15 m2! Wyobraźcie sobie też, że tu ściany nie są pokryte jakąś sklejkopodobną płytą i znikąd nie wystają metalowe uchwyty do zablokowania otwartych drzwi... W kambuzie szklanki nie wiszą, tylko stoją w szafce (która nie jest metalowa i nie ma na dole „progu” zapobiegającego wyjechaniu naczyń)... dwuosobowa koja jest taaaaaaaaaaaaaaka! Taka szeroka, że jak leżę po jednej stronie, to ledwie widzę Adriana, leżącego po drugiej! Bulaje są wielkie i prostokątne i wiszą w nich ażurowe tkaniny! Dużą część łazienki zajmuje wielka, biała,emaliowana miska, wmurowana na stałe i obłożona kafelkami – bierzemy tam kąpiel. Wszystko jest takie INNE! Rano zauważyłam dodatkowo, że za bulajem nie ma już wybrzeża Martyniki tylko myjnia samochodowa (bezdotykowa!), a rolę pontonu pełni tramwaj (stare dobre 41) i, że , do cholery, WSZĘDZIE LEŻĄ ZABAWKI! Na „Chopinie” też leżały, ale tam było ich 10 razy mniej! A tu ledwie otworzyły się małe ślepka, a już małe rączki zaczęły wywlekać ze wszystkich kątów klocki, maskotki, figurki, ANTA (w tym koparki) i bawić się wszystkim po 30 sekund, bo później w małej główce odnawiały się stare skojarzenia i jedne zabawki przywodziły na myśl kolejne, które też trzeba koniecznie natychmiast wyjąć i obejrzeć! A jeszcze mniejsze rączki korzystały z dobrodziejstwa, które objawiło się wokół, brały wszystko po kolei i bez zbędnego pośpiechu zanosiły do małej buzi. Nie licząc może dużego misia, który zerkał z wysokości pudła na małą dziewczynkę stojącą na podłodze, wzbudzając wyraźny respekt. Mała dziewczynka nadrabiała jednak miną i groźnym pohukiwaniem z jednoczesnym celowaniem w intruza cienkim palcem, ale niepewne spojrzenia, rzucane co chwilę na mamę i drobne kroczki w kierunku byle dalszym od wroga, zdradzały przestrach, jaki wzbudził w naszym Małym Komandosie duży miś-aniołek ze skrzydełkami i napisem „Always with You” na koszulce. Gdyby Jagienka miała kolana (bo nie można chyba nazwać kolanami tych obłych miejsc, w których zginają się jej nogi), to pewnie by jej się trochę trzęsły.

Pierwsze doby upłynęły nam na maratonie po babciach i dziadkach, pierwsza sobota – na spotkaniu z przyjaciółmi spragnionymi naszych zdjęć, opowieści i kokosów :). Dopiero więc zaczynamy na dobre mieszkać, a rytm dnia i nocy wciąż mamy nieco porąbany i nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kiedy my, a tym bardziej nasze dzieci zasną albo się obudzą. Powoli przyzwyczajamy się do Polski, do tego, że tutaj wszyscy dookoła są biali i mówią po polsku (choć jak chcę gdzieś przejść, to wciąż jeszcze zamiast „przepraszam” jako pierwsze przychodzi mi do głowy „excuse me”:)), do pamiętania o zabraniu telefonu, do chłodu, do obowiązków...
Nasza mała rodzinna załoga pewnie się trochę zmieniła przez te trzy miesiące. Zobaczmy (por. z wpisem z 2 listopada):

Ryszard W. - mężczyzna, lat 2 miesięcy prawie 11.
Włosy: blond, oczy: jakby niebieskozielonkawe?.
Wzrost: pewnie koło metra.
Pasje: jazda pontonem, rowerem (tak! Rower musiał pójść z nami na pierwszy spacer. Na drugi zresztą też...), zabawa „antami” (albo samochodami, ale już nie „hamochodami”), brasowanie, gadanie przez „utalefte” (UKF-kę - prezent od Babci).
Umiejętności: chodzenie (nawet na dłuższe dystanse), bieganie, skakanie, GADANIE, taniec nowoczesny, GADANIE, rysowanie, podśpiewywanie, GADANIE (w tym kilku wierszyków, np. o Panu Pomidorze), włażenie na bukszpryt, dziękowanie po jedzeniu, mycie rąk w domu samemu (podrósł na tyle, żeby stojąc na nocniku sięgnąć do kranu). A, i jeszcze GADANIE.
Znaki szczególne: uroczy uśmiech, cienki głosik (i niezłe teksty), gadatliwość, upierdliwość. ruchliwość, towarzyskość, ale lekka nieśmiałość przy pierwszych kontaktach, silne poczucie własności (nawet w stosunku do rzeczy cudzych). Nadal boi się psów, ale trochę mniej. Uwaga! Wciąż uzależnia.

Jagna W.
– kobieta, lat 0 miesięcy 11.
Włosy: jasny blond, krótkie, oczy: niebieskie.
Wzrost: nadal pomijalny.
Pasje: wstawanie przy jedzeniu, komentowanie aktualnych wydarzeń, łażenie przy meblach, klapanie drzwiami od szafek (często do przytrzaśnięcia palców), hydraulika (każdy odpływ, kran, kibel, rura, wanna...), zabawa w „A kuku!” (Tak, REAGUJE NA A KUKU :)).
Umiejętności: raczkowanie, stawanie bez trzymanki, trafianie jedzeniem do buzi, „brawo” i „papa” .
Znaki szczególne: uroczy uśmiech, ogólna wesołość, chrapliwy i BARDZO donośny głos, wyjątkowa konsekwencja w dążeniu do celu, którym zazwyczaj jest coś zakazanego. Uwaga! Zaczepia uśmiechami, a potem łapie za cokolwiek.

Adrian W. - mężczyzna, lat 26 (już).
Proszę się nie czepiać tej miny -
i tak jest aniołem, że dał się zwlec do zdjęcia
o w pół do pierwszej w nocy...
Włosy: ciemny blond, oczy: zielone.
Wzrost: wystarczający.
Pasja: oprócz starych również nurkowanie z rurką (lub rurkowanie z nurką).
Umiejętności: liczne, w tym nowe: nurkowanie, produkcja białej kiełbasy, władanie maczetą, toczenie na tokarce.
Znaki szczególne: nieokiełznany zarost i charakterystyczna opalenizna „w okulary”.

Aleksandra W.
- kobieta, lat 26 (nadal).
Włosy: blond, oczy: niebieskie.
Pasja: dźwięki, klecenie poezji dziecięcej :)
Umiejętności: oprócz typowych dla studiującej matki dwójki dzieci również typowe dla matki dwójki dzieci mieszkających przez 3 miesiące statku. Ponadto znajomość olinowania „Fryderyka Chopina”! :)
Znaki szczególne: pierwszy raz w życiu widoczna opalenizna w kolorze bardziej brązowym niż czerwonym.



Tyle z rzeczy widocznych z zewnątrz, a ile ten rejs nam dał, czego nauczył i jak zmienił, to się pewnie będzie stopniowo okazywać z biegiem czasu. W każdym razie decyzja o płynięciu na trzymiesięczny rejs „Chopinem” przez Atlantyk i na Karaiby z dzieciakami była może zbyt odważna, może kontrowersyjna, ale moim zdaniem ostatecznie słuszna. Mam ogromną satysfakcję z tego, że się udało, choć momentami nie było łatwo. Dziękuję Bogu, że dopłynęliśmy w dobrym zdrowiu do końca, choć wydarzyć się mogło wszystko. Jestem szczęśliwa, że wróciłam do domu, ale równie dużo szczęścia dają mi piękne wspomnienia i świadomość, że BYLIŚMY TAM!

No i teraz najważniejsze:
KOCHANA ZAŁOGO!  (już Wam to powiedzieliśmy, ale niech jeszcze zawiśnie literami) BEZ WAS NIE DALIBYŚMY RADY NAWET TROSZKĘ.

Dziękujemy, że...
- nie wywaliliście nas za burtę razem z naszymi dziećmi,
- ani razu nie wydarliście się na cały głos: „Rysiek/Jagienka, ZAMKNIJ SIĘ!” ani „Owca, idź mi stąd z tymi dziećmi!”
- w żaden sposób nie daliście nam odczuć, że zawadzamy, choć czasami zawadzaliśmy
- karmiliście
- wkładaliście do pontonu i wyjmowaliście z niego
- zabawialiście
- uśmiechaliście się
- ratowaliście z opresji
- czuwaliście
...
Tylko dzięki Waszej pomocy udało nam się zachować zdrowie psychiczne i fizyczne przez te trzy miesiące.
Dziękuję więc bardzo bardzo:
- Kapitanowi Mendygrałowi za życzliwość i liczne komplementy pod adresem naszej rodziny
- Skwarze za magiczną wewnętrzną przemianę z dzicioolewacza w dziecioluba :)
- Klaudii za WSZYSTKO (trzymamy kciuki za Ciebie!)
- Grandemu za łagodność
- Kaczce za niezawodność, opanowanie przy stole nad „zimną jajówą” i sprawdzanie, czy dzieci jeszcze ciepłe :)
- Bubie za podśpiewywanie, motywowanie Rycha do jedzenia i ogólną Bubowatość
- Pandzie za robienie Pandy i Pumy, dziwny akcent i porąbanie jakich mało 
- Karolowi za poważne traktowanie rodzącego się żeglarskiego talentu Rycha
- Oli Karola za otwartość, wiersz, uśmiech i wszelką pomoc
- Krzysiowi za klimę i cierpliwe przeskakiwanie nas i naszych zabawek w korytarzu (chociaż za organki masz minusa... ;))
- Maćkowi-Bosmanowi za życzliwość i cierpliwość
- Basi za figurki z ciastoliny, które jako jedyne przypominały to, czym miały być!
- Markowi-Kukowi za odkładanie marchewki, ratowanie bez słowa skargi naszych przypalających się pseudo-danek dla dzieciaków (i za tę surówkę z białej kapusty!)
- Markowi-Dyrektorowi za dawanie się obłazić i oblepiać,
- Hendrzechowi za czary-mary, muzykę i ilustracje
- Maćkowi-Telewizorowi za życzliwość i miłe słowa
- Doktorowi, że wytrzymał,
- Aniom-nauczycielkom za Delfinki i Dzięcioły
- Izie i Ewie za uśmiech i zainteresowanie
- Zosi, Klaudii, Marysi, Natalie, Dominice, Danielowi, Tymkowi, Tomkowi, Maćkowi, Maksowi, Darkowi, Adamom, Żurowi, Jankowi, Łukaszowi i Filipowi – za wyrozumiałość i pomoc.
I jeszcze dziękuję Piotrowi - za to,że w ogóle mogliśmy tam być...

I cóż... kochamy Was wszystkich – zarówno tych, z którymi od paru dni skrobiemy szyby, jak i tych, którzy dalej jedzą kokosy. Trzymamy kciuki za Wasz bezpieczny powrót i do zobaczenia ze wszystkimi w sierpniu na „Transatlantyku” na premierze filmu!

Ponieważ to już naprawdę ostatni wpis, dziękuję też Czytelnikom, których grono niekontrolowanie się rozrosło – to bardzo miłe :).

Pozdrowienia z Pabianic,

Owca



wtorek, 12 lutego 2013

A, i jeszcze jedno!

CISZA. Wiedziałam, że mnie to uderzy po powrocie: ani w dzień ani w nocy nie burczy tu agregat, nie warczy silnik ani nawet nie szumi klima. Jest naprawdę CICHO. To wspaniałe :)

Wampiry w Paryżu

Jesteśmy w Paryżu. Podróż dobiega końca, blog dobiega końca. Jeszcze nie w domu, ale już nie na Karaibach i aż nie wiem, do kogo teraz bardziej pisać - do tej pory pisało się do tych, co w Polsce (a także w Wielkiej Brytanii, Holandii i Norwegii :)) ,ale wiem, że ci z "Chopina" też pewnie zajrzą i będą chcieli wiedzieć, czy skrobiemy :) Piszę więc do każdego po trochu.

Najpierw o wyjeździe STAMTĄD: tyle się nagadałam, że mam dosyć i chcę wracać, ale jak przyszło co do czego, to było strasznie żal. Strasznie. Nie tam, że palmy, słońce, Murzyni, rufa i dziób. Raczej, że Panda, Buba, Kaczka, Klaudia, Skwara i cała reszta. No ale pościskalim, popłakalim i pojechalim z brzuchami pełnymi gołąbków Krysi i plecakiem pełnym schabowych specjalnie dal nas SKITRANYCH przez nią dwa dni wcześniej. Wyobrażacie to sobie? Już wtedy o nas pomyślała! Maciek i Basia odwieźli nas na ląd, prosto do Fort-de-France, przy akompaniamencie "Chopinowej" syreny. Miłe to było niezwykle - dziękujemy! A potem patrzyliśmy sobie, jak oddalacie się, stawiacie żagle i znikacie... Na porządne i szczegółowe podziękowania przyjdzie czas w ostatnim wpisie, a teraz lecimy dalej. "Lecimy" to dobre słowo!

Na mojej głowie kapelusz z palmowych liści, a na kolanach Ryśka, gdzieś pod rajtuzami -
błoto spod huśtawki w Fort-de-France -
NIKT inny w Paryżu nie miał wczoraj na sobie takich pamiątek z Karaibów!

Lot, którego tak się bałam trwał teoretycznie siedem i pół godziny. Praktycznie pamiętam z niego może ze dwie godziny, bo pozostałą część czasu wszyscy, co do sztuki, autentycznie PRZESPALIŚMY. Dzieciaki padły jeszcze przed startem, Jagience przyczepili do ściany kuwetę do spania, Ryśka położyliśmy jakoś bokiem i wolność! My z Adrianem poczekaliśmy jeszcze na jedzenie (nie przegapilibyśmy przecież żarcia!) i też się pospaliśmy. A nad ranem staliśmy się wampirami... Państwo Stewardostwo obudziło nas na śniadanie o godzinie paryskiej ósmej (mniej więcej), czyli naszej trzeciej. Słonko świeciło, dzieci spały, a my zajadaliśmy bułeczki z dżemikiem. O trzeciej w nocy. Samolot wylądował godzinę później, a koło siódmej byliśmy już w hotelu. Słońce stałoby w zenicie, gdyby nie chmury i deszcz ze śniegiem, ale wampiry słońca nie lubią. Wampiry w południe czują, że muszą dospać. Zasłoniły więc okno roletą i jęły usypiać małe wampirki, co wkrótce się udało. A gdy zapadł zmierzch...wampiry wstały ze swego łoża pełne sił witalnych i ruszyły w miasto! I dawaj: jeździć metrem! Spacerować! Wózkiem jeździć! Katedrę zwiedzać (nie wiedzieć czemu, zamkniętą)! Pamiątki kupować! Jeść obiad o 22! Ledwie karczmy nie rozwalą! Spać poszli, jak Pan Bóg przykazał, o 20. W Paryżu była wtedy 1 w nocy, a nas, niestety, musiało już obchodzić, która godzina jest w Paryżu, bo metro tam chodzi do 1 właśnie. Tematem przewodnim rozmów z Pierworodnym Wampirzątkiem (a byłym Delfiniątkiem) był śnieg. Bezapelacyjnie. Pytanie "A dzie jece jest śnied?" królowało na wszystkich etapach wieczorno-nocnej wycieczki. Śnieg już dawno stopniał, ale entuzjazm Wampirka nie topniał ani trochę.

Wampiry ok. 16. Tylko opalenizna (dość specyficzna zresztą) ojca rodziny zdradza,
gdzie były jeszcze kilkanaście godzin wcześniej...
Następnego dnia rodzina wampirów zerwała się z łóżek (w tym również z "dónnej toi"=górnej koi, bo mamy tu piętrowo) dla odmiany w południe, śniadanko przyjęła przed 14, by następnie do późnego wieczora kręcić się po Paryżu i udowadniać sobie i Wam, że jest we Francji: a to zdjęcia pod Wieżą Eiffla, a to pod Łukiem Triumfalnym, a to ślimaki i żabie udka, a to zwiedzanie zakamarków paryskiego metra...i nikt nam nie powie, że przespaliśmy wyjazd do Paryża!

Raz!
Dwa!
I trzy!

I wbrew temu, czego nasłuchaliśmy się od absolutnie wszystkich, którzy cokolwiek mówili nam o swoim pobycie we Francji, NIE SPOTKALIŚMY PRAWIE NIKOGO, KTO NIE MÓWIŁBY PO ANGIELSKU. Hotel, lotnisko - to jasne, ale nie było problemu również na stacji metra, na ulicy, w restauracjach. I nikt się nie obruszał, że nie znamy francuskiego, nikt. Z mniej chwalebnych rzeczy zauważyliśmy natomiast, że jeśli chodzi o ilość przeszkód, które muszą tu na co dzień pokonywać niepełnosprawni, to po takich treningach Francuzi powinni być mistrzami paraolimpijskimi. Paryskie metro ze zbyt wąskimi dla wózków bramkami, bez wind i zjazdów dla wózków przebija nawet lizbońskie krawężniki i głębokie dziury w chodniku. Jeśli chodzi o Europę, osławiony Dworzec Centralny w Warszawie, gdzie nosiliśmy wózek z Jagienką po każdych schodach, plasuje się więc w naszym rankingu dopiero na trzecim miejscu.

Jutro wieczorem lecimy do Polski, wyściskać się z Rodzicami, a wcześniej planujemy wpaść na cmentarz Pere-Lachaise - wampiry to lubią! :)
Pewnie znów usłyszymy "Nie ce być zimny!" albo "Dzie jest śnied?" i pewnie znów nie zobaczymy palmy i nie znajdziemy muszelki. To jeszcze nic - gorzej, że argument "Rysiek, jedz, bo Buba Ci zeżre!" już nie działa... :(


piątek, 8 lutego 2013

Reisefieber

JUŻ JUTRO LECIMY DO DOMU.
Ależ nas nosi! Te ostatnie dni ciągną się w nieskończoność, nie możemy sobie znaleźć miejsca, zwłaszcza, że okolica tutaj raczej nieciekawa, więc spacery wychodzą nam takie sobie, a nigdzie dalej już po prostu nie chce nam się ruszać. W ogóle nic nam się już nie chce, tylko LECIEĆ.
Nawet pisać nie bardzo, bo wiem, że wkrótce spotkamy się ze wszystkimi i opowiemy własnoustnie to, czego nie napisałam. Wstawiam jednak kilka zdjęć, żebyście choć trochę poczuli, co tu u nas słychać „w dniach ostatnich”. A następny wpis już pewnie z Paryża...

Buziaki z mesy!


Owczarek

Rodzice na lądzie, a Skwara na posterunku


środa, 6 lutego 2013

"Już za parę dni, za dni parę..." :)

Agnieszka, wszystkiego najlepszego!
Według mojego czasu zmieściłam się jeszcze w piątym lutego :)

A u nas od rana straszne zamieszanie, bo kolejna załoga zakończyła rejs, który był diametralnie różny od poprzedniego. Te dwa tygodnie zleciały błyskawicznie, w miłej atmosferze i sympatycznym, bardzo zróżnicowanym towarzystwie: poznaliśmy więc kilku Polaków mieszkających zagranicą (niektórych o bardzo ciekawych adresach e-mailowych ;)), kilka sympatycznych par, czy to z Krakowa, czy z Warszawy, doświadczonego specjalistę od wibroakustyki, wesołych poznaniaków czy zakręcony duet pływający w Polsce na jachcie o wiele mówiącej nazwie „Perversion”. Oby do zobaczenia!
Janusz zadbał o to, żebyśmy mieli wreszcie wspólne zdjęcie.
Pontony odpłynęły, a pozostali na statku (z nami włącznie) zmieniali miejsce zamieszkania przed mającą się jutro zacząć kolejną „Niebieską Szkołą” (ten semestr zaczyna się na Karaibach, a kończy w Szczecinie). Jeszcze niedawno taki proces nazywało się tutaj zwyczajnie: przeprowadzką, ale od tegorocznej Niebieskiej Szkoły nikt już si nie przeprowadza – teraz wszyscy się FUMIGUJĄ. Określenie to przyniósł Adrian z „Daru Młodzieży”, gdzie nazywa się tak karę za bałagan w kabinie. Polega to na tym, że wszyscy mieszkańcy szczęśliwej kabiny (na "Chopinie" dziwnym trafem najczęściej jest nią tzw. „karton” czyli dziewięcioosobowa kajuta wciśnięta w najdalszy zakamarek statku, za maszynownią) muszą spakować wszystkie swoje rzeczy, wynieść je z kabiny razem ze wszystkim, co jeszcze da się wynieść (np. materacami z koj), a następnie posprzątać i odkurzyć całe pomieszczenie, by po ok. 2 godzinach (bo tyle zazwyczaj to trwa) wprowadzić się ponownie. Całość zajmuje jakieś 3-4 godziny, w zależności od liczebności, a także wprawy mieszkańców kabiny, i nazywa się FUMIGACJA. Dlaczego? Czy to z łaciny? Czy z greki? - tego nie wie nikt, grunt, że brzmi profesjonalnie i trochę strasznie. Początkowo to słowo strasznie wszystkich bawiło, ale teraz już tak weszło nam w krew, że dzisiaj parę razy usłyszałam wypowiedziane z pełną powag słowa w stylu „muszę się fumigować do innej kabiny”, czy „czeka mnie jeszcze fumigacja”. :)
My także po trzech miesiącach oblegania armatorskiej czternastki FUMIGOWALIŚMY się dzisiaj do 22 – sąsiedniej mikrokabinki, a to dlatego, że naszą kabinę zajmują Skwara z Klaudią, którzy z kolei muszą ustąpić miejsca w kapitańskiej Ostremu, który przyjechał dzisiaj i będzie prowadzić szkołę powrotną. My mamy samolot dopiero za cztery dni i do tego czasu będziemy mieszkać w kabinie, która i tak przez najbliższe dwa miesiące będzie wolna. Od samego rana trwało więc pakowanie, a kiedy po południu stało się jasne, że nie damy rady wszystkiego ładnie spakować na czas – po prostu wrzucaliśmy jak leci wszystko w cokolwiek, byle to przetransportować do nowego lokum, więc jutro czekają nas jeszcze upojne godziny z torbami. Rysiek pomagał jak umiał, Jagienka przeszkadzała jak umiała i tak jakoś dobrnęliśmy do wieczora, kiedy można było wreszcie położyć spać nasze z każdą chwilą coraz mniej urocze maleństwa. 

Wieczorem pojawił się nowy kapitan, nowy szkielet, nowy kuk... i grill. A my, starzy, już za cztery dni wsiadamy wreszcie do upragnionego samolotu! I ziuuuuuuuuuuuuum do....Paryża. Tam dwie doby, a potem ziuuuuuuuuuum do Polski. „A ty skrob, skrob, skrob swoją szybę...” - ach! Już nawet tego skrobania nie mogę się doczekać. Zaraz mnie pewnie poprawicie, że nie ma śniegu, więc tej Waszej pluchy też nie mogę się doczekać! :) Nie martwcie się: wieziemy „totosy” i gałkę muszkatołową, a w kwietniu obsypiemy Was muszlami, koralami i innymi zakazanymi rzeczami, których nie wolno stąd wywozić! Nadciągamy! Wieziemy słońce! Opaleniznę! Reggae na pirackiej płycie! I słońce!... I piasek!.... I słońce!....I reggae... i ciepły kombinezon dla Jagienki, która za kilka dni po raz pierwszy w życiu doświadczy prawdziwej zimy.


niedziela, 3 lutego 2013

NAPĘCZNIAŁO

... takiego słowa użył ostatnio mój niespełnatrzylatek. Zresztą w jak najbardziej właściwym znaczeniu, bo chodziło mu o foliową zabawkę, którą nadmuchał. Dzisiaj z kolei flips mu się UMAŁAŁ (ułamał) i okazało się, że Big Papa ma TLAMPE (knajpę). A parę dni temu rano odbyła się taka rozmowa:
A: Która godzina?
O: Dziewiąta
R: Po dludiej, po dludiej będzie.

Poza tym normalką są już rozbudowane zdania, jak to sprzed godziny:
O: Ale, Rysiu, po co kropelki, przecież już nie masz katarku.
R: Nieee, mam tatalet i ce tlopenti w tatim lazie bo... bo mam tatalet.

Albo: Mamo, zabiez tąd Jadiente, bo ona mje atatuje!
 
Albo w czasie kąpieli: Potem Cie otubie (oskubię), mamo, jat sie wytompie. (chodzi o obdzieranie mnie ze skóry - Rysio się w tym lubuje...)


Poza tym na tapecie jest nadal ponton, którego silnik ostatnio czasem się krztusi (to ciekawsze niż jak ciągle działa) i łowienie ryb, przy czym morze pochłonęło już dwie wędki, w tym jedną naprawdę wspaniałą, zbudowaną z wielkiego strąka, z haczykiem zrobionym przez tatę z urżniętej szekli. Entuzjazm jednak nie gaśnie i rekinów na koncie wytrawnego rybaka przybywa (piszę: na koncie, a nie "w chłodni", bo Rysiek od razu zjada je na surowo, jeszcze żywe). Ale w kwestii zabawy ze starszymi kolegami nasz Mały Ludzik musi się jeszcze sporo nauczyć... Maks jako doświadczony życiowo przedszkolak robi go jak chce i wystarczy, że powie: "Tu jest moje lotnisko i Ty tu nie możesz przechodzić, dopiero o siódmej rano!" i już Młody Szczawik leci do mamy ze łzami w oczach, że on tam chce, a nie może. Nie wpadnie jeszcze na to, żeby sobie swoje lotnisko urządzić metr dalej i wypiąć się na konkurencję, a nawet jak mu się to podpowie, to jakoś nie śmie... I w ten sposób siedzi czasem smutny, bo nie może zbliżyć się do kabestanu, który właśnie tankuje paliwo (?) albo pociąga nosem, gdy słyszy, że wielofunkcyjna broń wroga i tak zamrozi albo spali jego ponton, nawet jeśli uda się go naprawić. A naiwna matka, również niedoświadczona w walce ze Starszym Kolegą, zamiast wyluzować, angażuje się w te konflikty, w duchu oburza i dogaduje, że Rysio sobie w takim razie znajdzie inny kabestan albo żeby ktoś tu "nie był taki mądry" itd. O. Powiedziała co wiedziała stara rura. :)  No ale cóż poradzę... "czasem nagle smutniejesz - to jakby dnia ubywa..." :(


A Jagnię? Ta to dopiero jest! Zepsuła się ostatnio lekuchno i zdarza jej się beczeć, jak znikam za zakrętem. Normalnie płacz, łzy, krzyk, wyrzut, w pełni skrzywdzona Młoda Kobieta. Bo mama WYSZŁA. Poszła siku i pewnie już nigdy nie wróci. Lepiej: poszła wyrzucić coś do kosza (w tej samej kabinie, tylko za ścianką), więc na pewno już nie kocha swojej córki. Kosz jest ważniejszy.
Za to je jak wściekła! Buba ostatnio przy śniadaniu ze zdziwieniem zauważył: "Ej, ona je! Już nie tylko bierze i rozwala, ale normalnie JE!". No i zgadza się. Uwielbia pomidory i rybę (wciąga ze skórą aż mlaszcze!), i nadal kocha wchodzić na stół. Już nie mogę się doczekać jak wróci do swojego krzesełka, które po pierwsze ma porządne pasy, a po drugie daje się postawić dalej od stołu. No i tam już nie trzeba się będzie tak przejmować tym włażeniem, bo na pewno nie wlezie Grandemu do talerza ani nie wsadzi łapy do mięsnego jeża przeznaczonego dla 10 osób.
"Ty, Panda, patrz! To my!"
W ogóle w domu będzie pięknie :) Dokładnie za tydzień wsiadamy do samolotu na Martynice, a za 10 dni będziemy w Polsce (po drodze dwie noce w Paryżu - Adrian właśnie siedzi obok i rezerwuje nocleg).
Ale, co ciekawe, mam wprawdzie już dosyć statku, warunków, otoczenia, trybu życia, rozkładu dnia itp., ale nie ludzi. Byłam przekonana, że po trzech miesiącach razem to właśnie ekipa będzie mi najbardziej działać na nerwy, a tymczasem spokojnie mogłabym żyć z nimi dalej, tylko już nie na "Chopinie". W drugą stronę może to tak nie działać - myślę, że oni akurat odczują lekką ulgę, gdy wyjedziemy, zwłaszcza podczas posiłków :).

Trzy dni temu na Beef Island (jedna z Brytyjskich Wysp Dziewiczych)
 A piszę od Big Papy! Dominika po raz pierwszy....po raz drugi.... po raz trzeci! A mimo to udało się odwiedzić nieznane miejsca i to w okolicy kei - bardzo przyjemny park z fortem tam mają, a w forcie mango i armaty, więc czegóż chcieć więcej... ? :) Teraz jest 22:30, dzieciaki śpią sobie słodko (jak mniemam), a czuwa nad nimi najkochańsza na świecie Klaudia, zawsze gotowa pomóc, nawet kiedy pada na swój zmęczony pyszczek. Klaudia, nie zapomnimy Ci tego! :)


wtorek, 29 stycznia 2013

Lotnisko, że łeb urywa!

To zdjęcie sprzedamy Annie Gedes

 Grande jest wielki! Nie dlatego, że często wali głową w sufit przy zejściówce, tylko dlatego, że "zrobił" nam internet na statku, więc piszę do Was z mostka Chopina, stojącego przy Gordon Virgin, czy jakoś tak - jednej z Brytyjskich Wysp Dziewiczych. Jesteśmy tu od dzisiejszego poranka, bo wcześniej aż dwa dni zabawiliśmy na St. Maarten. Nam się te dwa dni akurat przydały, bo jednego z nich zrobiliśmy sobie świetną wycieczkę na słynne tamtejsze lotnisko, gdzie samoloty lądują prawie na plaży (ale o tym zaraz), a drugiego - poszliśmy na zakupy, bo ze względu na strefę bezcłową wszystko (oprócz jedzenia w knajpach) jest tam sporo tańsze: od pamiątek, przez perfumy i ubrania, po elektronikę. My rzuciliśmy się na ten ostatni dział i po cenach naprawdę dużo lepszych niż w Polsce zakupiliśmy tablet dla Adriana, słuchawki dla mnie (wreszcie je mam! jest cudnie! :)) i dysk zewnętrzny. Plus hawajskie pamiątkowe stroje, które widzicie na poniższych zdjęciach - szpanik, co? :) Nie wiem zupełnie, jak to działa z tymi strefami bezcłowymi, dlaczego gdzieś takie są, a gdzieś indziej - nie, ale podoba mi się to :)









Warto napisać jeszcze o lotnisku - jest ono chyba największą atrakcją turystyczną wyspy, bo wystarczy taksówkarzowi powiedzieć, że chce się dotrzeć na TO lotnisko i on już wie, na które z dwóch ma jechać. Ja usłyszałam o tym od brata jeszcze przed rejsem i myślałam, że nie będziemy na tej wyspie, a tu proszę: niespodzianka! Pojechaliśmy tam dziesięcioosobową ekipą (w tym Rysiek i Jagienka), wyposażeni w ręcznik i kocyk do osłonięcia dzieciaków przed odrzucanym z dużą siłą piaskiem. Przydały się. Samoloty startujące stają kilkadziesiąt metrów od siatki, za którą jest wąska ulica, a zaraz potem plaża i ocean. Wystarczy stanąć za samolotem na plaży, żeby poczuć silny podmuch ciepłego powietrza  (niektórych strącało do wody!) i latający piasek wbijający się w skórę. Ja się bałam, wolałam siedzieć z dzieciakami nieco z boku i patrzeć na tych, którzy dają się tam sponiewierać :) Przy okazji latały niepilnowane rzeczy, więc po jednym ze startów Adrian kręcił się po plaży i  szukał właścicieli zebranych skarbów. Panda z kolei próbowała raz uciekać do wody, jak ją zdmuchiwało, ale fale są tam tak wielkie, że w pewnym momencie musiała wybrać, czy chce mieć na głowie łamiącą się falę wyższą od siebie, czy wirujący piasek. Ciekawie :) Świetne wrażenie robią też samoloty przylatujące znad morza i lądujące tuż za siatką. Zobaczcie zresztą sami:





A dzisiaj siedzimy na statku, bo Adrian ma sporo pracy, ja choruję (zapalenie gardła czy coś takiego grasuje po statku i chyba dopóki wszyscy nie odchorują, to sobie nie pójdzie), a pobliska wyspa - taka sobie. Wieczorem przestawiamy się na inną, jutro pewnie połazimy po jakimś lądzie. A za dwa tygodnie będziemy już w domu! :)

niedziela, 27 stycznia 2013

Na północ

Stoimy sobie właśnie przy St. Maarten i szykujemy się na wycieczkę na słynne tutejsze lotnisko. Bracie, właśnie na to, które pokazywałeś mi w internecie! CZAISZ? :) (A swoją drogą, mamy tu kogoś, kto nazywa się tak samo jak Ty – śmieszne uczucie takiego poznać).
Wczoraj byliśmy na najdroższej chyba wyspie karaibskiej – St. Barthelemy, uchodzącej za miejsce obowiązkowe do odwiedzenia dla wszystkich snobów, wielkich gwiazd i ich psów. Tam też mieli fajne lotnisko, podobno trzecie na liście najniebezpieczniejszych na świecie, bo otoczone górami, przez co samoloty muszą bardzo stromo schodzić w dół przy lądowaniu – było to widać z naszego pokładu, o spójrzcie:


Nie dotarliśmy jednak ani tam ani na wzgórze z zachęcającą latarnią, bo dość długo zabawiliśmy na plaży. Plaża była bardzo muszelkowa, ale nie udało mi się sfotografować Jagienki z buzią pełną skarbów morza, bo mimo wszystko (tzn. mimo kilogramów piachu, jakie już pochłonęła w czasie tego rejsu) jeszcze mnie rusza to, że ona znowu pakuje sobie do ust garść pokruszonych muszli i staram się je wyjąć. Chociaż przyznam, że widok Jagienki, która próbuje się uśmiechnąć tak, żeby jej przy tym plaża nie wyleciała z buzi jest niezapomniany :) A moje próby wydłubania jej tej plaży zazwyczaj jeszcze bardziej ją rozbawiają. Jak wybieraliśmy się na ląd łudziłam się tez, że może uda się uniknąć kąpieli Ryśka w morzu (przeziębienie), ale szybko zeszłam na ziemię, jak zobaczyłam go maczającego zadek w pierwszej przypływającej fali. Cóż – tak właśnie wygląda plaża z dziećmi. Nie wiem, czy piasek tutaj jest miły – nie było kiedy na nim usiąść :)

Relaksik po driniu


Za to o wiele ciekawszą wycieczkę mieliśmy poprzedniego dnia – udało nam się po drodze na St. Barthelemy zawinąć na Montserrat – wyspę, na której znajduje się czynny wulkan. Ostatni „porządny”, wielki wybuch miał miejsce w 97 roku, ale podobno nawet jak przepływaliśmy, nadeszła znad wyspy chmura śmierdząca siarką, więc ogólnie ludzie żyją tam wciąż jak na bombie zegarowej. Podczas tego wybuchu 16 lat temu lawa zalała stolicę wyspy, po której zostały stojące tam do dziś zniszczone domy, dziury w ziemi i wielkie tereny zasypane pyłem wulkanicznym. Udało nam się pojechać tam w parę osób taksówką z przewodnikiem, który zawiózł nas m.in. do hotelu zniszczonego tym wszystkim, co wulkan z siebie wypluwa, zanim pęknie i wypłynie lawa. Widok był straszny, zrobiliśmy zresztą zdjęcia: dach rozwalony, wszystko w środku pokryte grubą warstwą pyłu i ziemi, ale wciąż stoją krzesła w recepcji, a w szufladzie leżą nadal listy meldunkowe. Podczas tych pierwszych wybuchów, w 1995 roku, wszyscy mieszkańcy zdążyli się ewakuować do bezpiecznej części wyspy, ale już ten drugi wybuch, dwa lata później, zaskoczył 20 osób, które mimo wszystko wróciły do niebezpiecznej strefy i pracowały na roli. Najbardziej zagrożony teren wciąż jest zresztą zamknięty i wolno tam wjeżdżać tylko za pozwoleniem policji – zatrzymał nas taki jeden pan przy wjeździe, zanotował, ile osób wpuszcza i poprosił o nazwisko, ale jak Adrian się przedstawił, to tylko machnął ręką, uśmiechnął się i pozwolił wjechać. Podejrzewam, że w rubryczkę „nazwisko odwiedzającego” wpisał „XXX” albo „John Smith” (bo raczej nie "Jan Kowalski"...) :)
Nasz Pan Kierowca w czasie wycieczki często dopytywał się, czy jest „beautiful” i czy nam się podoba – ciężko nam było odpowiedzieć na to pytanie, bo to, co widzieliśmy, było raczej smutne i straszne niż „piękne”, ale zapewniliśmy go, że jesteśmy z wycieczki bardzo zadowoleni i że polecimy to miejsce naszym przyjaciołom (nalegał, żebyśmy to zrobili). Niewesoło musi być tak pokazywać turystom swoje rodzinne miasto kompletnie zniszczone i opustoszałe, wspominając o tragedii, która się tam wydarzyła, ale z czegoś ci ludzie muszą żyć, więc żyją tu z tym dalej i są niezmiennie, jak na wszystkich wyspach, bardzo mili.
Całe to szare to zastygła lawa. Podobno.
















Równie miły był nasz przewodnik z wycieczki po Dominice (jeszcze poprzedniego dnia), który obwiózł nas (poruszamy się ostatnio w dwie rodziny z kimś jeszcze, kto się nawinie) po plantacjach owoców, gdzie dostaliśmy trochę grajpfrutów i pomarańczy (wiecie, że cytrusy też bywają robaczywe? Normalnie dziury mają, jak jabłka) i na przechadzkę po lesie, a na koniec do wodospadu, który też trzeba było zdobyć, brodząc parę razy przez rzekę. Bardzo tam było pięknie i cicho, a nasz przewodnik nieźle się bawił obserwując nas, jak przenosimy przez wodę te wszystkie dzieci i aparaty (a sam potem: myk-myk-myk po kamykach i już go nie było :)). 

No dobrze, ŁADNA ta Dominika.


Bananowe chłopaki

O, i przecież o nowej zabawie nie napisałam! Nowa zabawa nazywa się „Jade pontonem, mamo!”. Ostatnie słowo jest bardzo istotne, bo to właśnie mama jest pontonem. Generalnie aby awansować na ponton, wystarczy być sznurkiem (to już przerobiliśmy) lub mieć go na sobie – mam jedne spodenki, które są IDEALNYM pontonem (oczywiście, kiedy jestem w środku), bo oprócz szarpanki mają jeszcze drugi sznurek z guziczkiem do naciskania, jeśli paliwo nie dochodzi. Jak nie chce odpalić, to naciskasz trzy razy, jak w kosiarce Dziadka Zbyszka i zaraz rusza :) Na szczęście sternik sam wyje „bruuuuuum”, ponton więc musi tylko BYĆ i najlepiej dać się prowadzać wszędzie za szarpankę. I ewentualnie czasem może się sam przycumować, jak knaga jest za wysoko dla sternika. Chyba wreszcie odchudzę Męża, żeby zmieścił się w pontonowe spodenki...




Kolega

23 I

W poniedziałek w południe „stara” załoga szczęśliwie zakończyła rejs i zeszła na ląd, a my zabraliśmy się za sprzątanie: ja z dzieciakami ogarnialiśmy klasę, tzn. Rychu grasował tam z wielkim czarnym worem na śmieci, Jagienka sprawdzała wytrzymałość futerału na gitarę, bawiliśmy się też w magazynierów i doprowadziliśmy do porządku pozostałe zapasy wody mineralnej. Jakże miło było się oddać czynności tak innej niż to wszystko, co robimy codziennie od dwóch miesięcy, nawet jeśli tą czynnością jest sprzątanie! Bardzo się w tych porządkach spełniłam, muszę przyznać :) Później jeszcze dodatkowo pochłonęła mnie nauka takielunku „Chopina” - postanowiłam zgłębić rozmieszczenie wszystkich 216 (czy coś koło tego) lin, bo następny rejs miał się składać z prawie samych „pasażerów”, nie biorących udziału w wachtach i alarmach, pomyślałam więc, że oprócz włączenia się w codzienne „rejony” (czyli sprzątanie) mogłabym w miarę możliwości pomóc też szkieletowi przy żaglach (oczywiście w takich momentach, w których Adrian mógłby być przy dzieciach). Rozmieszczenie tych wszystkich sznurków jest właściwie dosyć logiczne, ale sprawę komplikują upierdliwe wyjątki, np: szoty mocowane są pod odpowiednimi masztami, wszystkie obok siebie, NIE LICZĄC fokżagla i grotżagla, które mają nagle bliżej rufy; brasy na krzyż, czyli te od grota pod fokmasztem i odwrotnie, też razem, NIE LICZĄC tych od fokżagla oraz od grotżagla i grotmarsla dolnego... itp. Ale wieczorem, po kilkukrotnym przepytaniu przez różne osoby, mogłam już z czystym sumieniem powiedzieć, że UMIEM. 
Tego dnia po południu wrócili też do nas Panda, Buba i Basia z Pietrzykiem, pełni wrażeń po dwóch tygodniach na lądzie – oni opowiadali nam o życzliwości i gościnności mieszkańców Martyniki (Martyniczan?), a my im – o co ciekawszych pomysłach z poprzedniego rejsu.
Załogi zmieniały się na Martynice – dla nas najmniej ciekawej z odwiedzanych wysp, więc te dwa przejściowe dni spędziliśmy na statku, praktycznie nie schodząc na ląd (nie licząc wieczornego wyskoku na internet bez dzieci), ale były to dni zupełnie inne od codziennej rutyny, więc w ogóle nie miałam potrzeby opuszczania statku.
Następnego dnia poznaliśmy sporo nowych osób, bo dojechał słynny „szkielet”. Załoga szkieletowa to typowa dla „Chopina” instytucja, działająca na zasadzie wolontariatu: są to ludzie, którzy dobrowolnie pomagają w remontach statku, a w zamian za to za darmo pływają na rejsy jako „szkielet”, czyli ci właściwi marynarze: wchodzą na reje, pracują przy linach, sterują, odbywają wachty i kambuz. Dla statku są bardzo przydatni, bo dobrze go znają i wykonują w czasie rejsów najważniejszą pracę, a nigdy nie wiadomo, jaka załoga komercyjna się trafi. Właśnie dlatego na rozpoczynającym się rejsie szkieletu miało być aż dziewięć osób. Później wprawdzie okazało się, że pozostała załoga też w większości chce żeglować, a nie tylko być pasażerami, więc ostatecznie ludzi do pracy zrobiło się całkiem sporo.
W ogóle nowa załoga okazała się bardzo sympatyczna, a dla nas o tyle ciekawa, że przyjechali Adriana znajomi z sześcioletnim synem, więc gdy tylko Rysiek go poznał, zaczęło się pokazywanie samolotów, ganianie, jeżdżenie samochodami i inne męskie zabawy. Maks wprawdzie nie zawrócił Ryśkowi w głowie tak, jak można by się spodziewać, ale i tak jest autorytetem, więc my i rodzice Maksa, mieliśmy chłopaków z głowy pierwszego wieczoru. A następnego dnia na wycieczce (znów Rodney Bay na St. Lucii i znów ten piękny park z fortem na górce) chłopaki razem łowili ryby kijami, chodzili po zamkach i grzebali się w piachu. Na koniec jeszcze była wieczorna kąpiel, która niestety przeziębiła nam Ryśka. W nocy dostał gorączki, a dziś rano obudził się ponadto z katarem i wyraźnie chory. Zapewne oprócz wyziębienia w wodzie zrobiły swoje również choróbska toczące różnych innych członków załogi – od paru dni widzi się na pokładzie ludzi z fervexami, chrypą czy w skarpetkach (zdrowy człowiek nie chodzi tu w takim stroju), więc i nas dopadło.
A ja, niezależnie od wszystkich tych miłych i mniej miłych zdarzeń, mam już ochotę i potrzebę powrotu do domu. Ten wyjazd jest chyba o te dwa tygodnie za długi... jak to czytacie z zaśnieżonej Polski, to pewnie myślicie sobie, że mi się w głowie poprzewracało, bo miałam za dobrze, ale jednak takie „nicnierobienie” (ta...nic. Dobre, dobre :)) też potrafi być męczące. Ale nie ukrywam, że Brytyjskie Wyspy Dziewicze i parę innych miejsc po drodze chętnie sobie zobaczę :)... 

Kto tu na kogo poluje? :)






poniedziałek, 21 stycznia 2013

Skazani na "Piratów"?

Zawinęlim wczoraj do Wallilabou Bay na St. Vincent – najbardziej urokliwej zatoczki i najpiękniejszej moim zdaniem wyspy ze wszystkich dotychczas odwiedzonych przez nas miejsc. Kręcono tu „Piratów z Karaibów” (każdej części po trochu), co widać jeszcze zanim postawi się stopę na lądzie, bo cały brzeg upstrzony jest pamiątkami po zwiniętym już parę lat temu planie filmowym: a to front jakiegoś budynku „z epoki” zbudowany specjalnie na tę okoliczność, a to maszt Jacka Sparrowa stojący w knajpie przy kei, a to sama keja, a to zachęcające trumny czy kolejna atrapa budynku, w której porozwieszano zdjęcia i informacje o aktorach i fabule filmu. No i ta charakterystyczna skała, na której dyndali powieszeni piraci ku przestrodze innym, pojawiająca się już w jednej z pierwszych scen „Klątwy Czarnej Perły”. Wszystko to bardzo malownicze i klimatyczne, ale Wallilabou Bay byłaby piękna i bez tego. Spójrzcie sami:

No dobra, na zdjęciu tak nie widać...
 
„Lądowanie” tutaj trwało bardzo długo, bo podpływaliśmy najbliżej, jak się dało, pomiędzy innymi jachtami (a zatoczka mała, więc ciasno) i oprócz kotwicy poszły w ruch cumy, transportowane w stronę brzegu przez ponton i lokalną „obsługę mariny” w postaci drewnianych murzyńskich łódeczek :) W międzyczasie w podobnej łódeczce napatoczyli się panowie z owocami i biżuterią, a załogi sąsiednich jachtów robiły nam zdjęcia albo zwracały uwagę, że w czymś tam im przeszkadzamy, więc ogólnie klimat był bardzo kameralny. Manewry zaś trwały i trwały, więc było sporo czasu na zdjęcia. Jednocześnie na pokładzie trwały pierwsze z wielu (jak się później okazało) napraw tego dnia: Marek naprawiał szarpankę od silnika pontonowego, a dzieciaki dzielnie dokarmiały go drewnianymi owocami. 



Myśmy sobie potem poszli na piękną wycieczkę, a „Chopin” dalej borykał się z plagą awarii, które spadły na niego tego dnia niczym klątwa.
A trasa naszej wycieczki wiodła wprawdzie cały czas asfaltową drogą, ale za to otoczoną zielenią, palmami, bananami...- wakacje. A po 20 minutach marszu doszliśmy do małego wodospadu, otoczonego miłym parkiem i z miłymi paniami w knajpce, które pokazały nam drzewo z gałką muszkatołową i ostrzegły przed grasującymi w pobliżu owoców owadami, od których się puchnie. Napakowaliśmy sobie więc tych śmiesznych muszkatołowych kuleczek do plecaka i ruszyliśmy z powrotem, po drodze zaopatrując się w banany z przydrożnej palmy – żyć, nie umierać! 

Jest NAJPIĘKNIEJSZA NA ŚWIECIE.
On zresztą też.
Tak wygląda gałka.

 A teraz siedzimy znów w knajpie na Martynice. Płynęliśmy większość dnia. To właśnie kiedy płyniemy najbardziej odczuwam już zmęczenie tą wyprawą. Jak czuję, że buja, to mi się nawet nie chce wychodzić na górę, wolę te parę godzin przeczekać w kabinie albo na korytarzu pod pokładem. A w Lizbonie chociaż było zimno i strasznie wiało, chciało mi się ubrać siebie i dzieciaki, założyć nam wszystkim szelki i siedzieć tam na górze pół dnia! Chyba czas do domu...