piątek, 28 grudnia 2012

Tradycja

Ach, i jeszcze kultowy dialog z wieczerzy wigilijnej na Atlantyku:
Ja: - A zostawiliśmy jedno wolne nakrycie?
Adrian: - A co, spodziewasz się kogoś?
No tak. Gdybyśmy tego wieczoru wyłowili kogoś z oceanu, byłaby to pewnie najszczęśliwsza Wigilia w jego życiu...

Dziewczyna z TIR-a

Uwaga, uwaga!

Kilka godzin temu udało się wrzucić na youtube'a teledysk, w którym występuje załoga „Chopina”! Autorem pieśni pt. „Dziewczyna z TIRa” jest Hendrzeh Telewizor, pseudonim artystyczny Pan Jędras. Teledysk powstał w Mindelo i występujemy w nim z Rysiem i Jagienką w śladowej ilości pod koniec, ale piosenka PORYWA, więc warto posłuchać – uzależnicie się! Poza tym na końcu każdy występujący jest podpisany, więc możecie sobie zobaczyć, jak wyglądają osoby, które czasem pojawiają się w relacjach z rejsu.
Oto ona - Dziewczyna z TIRa!:



czwartek, 27 grudnia 2012

Wyspa Święta



Wczoraj, pierwszego dnia Świąt, pobudkę zarządzono dwie godziny później. Tak, Jagienko, dwie godziny później, a nie godzinę wcześniej, jak Ci się wydawało. Dzięki pomyłce Jagienki jednak wylegliśmy na pokład jeszcze przed siódmą i ujrzeliśmy wytęskniony ląd. Wyglądał jak Irlandia... ale zbyt mocno wierzę w umiejętności nawigacyjne załogi, żeby dać się nabrać. Adrian porobił zdjęcia mnie i Jagience jeszcze w piżamach:






Pierwszymi Karaibami, jakie zobaczyliśmy, były tzw. Wyspy Święte, czy też Wyspy Świętych, czyli Les Saintes. Stanęliśmy na kotwicy i Karol zawiózł nas pontonem do miłej kei, a parę kroków od niej zobaczyliśmy inny świat! Wyobraźcie to sobie: jest 25 grudnia, a Wy idziecie sobie nadmorską uliczką ubrani jak najcieniej, przy której stoją bary, domki z werandami i stoiska z letnimi ubraniami, tuż przy ulicy facet właśnie przekłada mięso na grillu, prawdziwy lokales w dredach gada z lokalesem bez dredów, a pani sprzedająca lody zaczyna rozmowę od „Merry Christmas”. Komedia :) I jeszcze ta muzyczka – takie prawdziwe calypso, przy którym aż bioderka chodzą :)
Ale choinka była!

Zdjęcie z serii: "A Ty co robiłeś pierwszego dnia Świąt?"
 
Po lodach, jak każe bożonarodzeniowa tradycja, wybraliśmy się na plażę. Po drodze szukaliśmy kokosów, bo Adrian się strasznie napalił, żeby sobie jakiegoś znaleźć i rozbić. Wciągnął w to szaleństwo również mnie i Ryśka i wkrótce wszyscy machaliśmy dużymi łupinami w kształcie piłki do rugby, żeby sprawdzić, czy chlupią. Bo kokos to nie jest taka prosta sprawa! Ta brązowa skorupa, którą wszyscy znamy, to odpowiednik tej twardej łupiny w orzechu włoskim. Ona natomiast, analogicznie do orzecha włoskiego, ukryta jest w jeszcze jednej grubej skórce, najpierw zielonej, a potem pomarańczowiejącej. Taki kokos jak spadnie z palmy rosnącej blisko wody, jest porywany przez fale i dryfuje sobie po morzu, wypuszczając korzonki. Prędzej czy później fala wyrzuca go na brzeg w jakimś innym miejscu i nasz kokos, bogatszy w korzonki i nowe doświadczenia, dochodzi do wniosku, że od dziś tu będzie jego nowy dom i kiełkuje sobie na piasku, wypuszczając pęda, z którego wkrótce wyrasta palma. W czasie naszego kokosowego śledztwa spotkaliśmy kokosy w rozmaitych stadiach rozwoju: od palm przez łupiny całkiem suche i puste w środku, do świeżutkich sadzoneczek oraz okazów z kiełkami, które się nie przyjęły. Staraliśmy się spośród nich wybrać te nieliczne, które zachęcająco chlupały i były ciężkie. Niestety twarde są cholery jak kamienie, więc bez ostrego narzędzia nie mogliśmy się do nich dobrać, chociaż z całych sił waliliśmy nimi o chodnik (zresztą tu w ogóle „bez maczety ani rusz”, jak to ciągle powtarza mój Mąż). Musieliśmy więc zabierać wszystkie ze sobą. Na szczęście byliśmy z wózkiem! Gdy zbliżaliśmy się do plaży, zerwał się wiatr i zbierało się na deszcz, co nas bardzo ucieszyło, bo było strasznie gorąco. Początkowo zamierzaliśmy się nawet przed nim nie chować, żeby nas trochę ochłodziło, ale w końcu schroniliśmy się pod jakieś drzewo (i to nie palmę!) i zabraliśmy za pierogi z Wigilii, które wzięliśmy ze sobą. Deszcz jednak nie był ani tak ciepły ani tak krótkotrwały, jak się spodziewaliśmy, wkrótce więc postanowiliśmy pójść sobie spod tego drzewa, skoro i tak byliśmy już mokrzy i spróbować dojść do knajpy. Jagienka w wózku, nierozumiejąca zupełnie o co chodzi, bo przecież jest sucho, ja i Rysiek nakryci ręcznikiem, a Adrian przeciwnie – bez koszulki, ruszyliśmy w drogę w strugach deszczu z naszymi pierogami, kokosami i plecakiem. Oto obraz europejskiego turysty na Wyspach Świętych w Boże Narodzenie:






A to Jagienka ze współpasażerami: ubraniami Adriana. Niespecjalnie jej przeszkadzały.



 

W ogóle uważam naszą córkę za najdzielniejszego człowieka na świecie. Piszę to dzień później, kiedy jesteśmy już na Gwadelupie i zaliczyliśmy m.in. upalny spacer po mieście i targu owocowym oraz strasznie duszny las tropikalny i stwierdzam, że tej dziewczynce absolutnie nic nie przeszkadza: czy leje się po niej deszcz czy pot, nawet nie miauknie, tylko siedzi sobie zadowolona w wózku, chuście lub na rękach i zaciesza do każdego, kto na nią spojrzy. Czy jedzie z muszlą czy z kokosem, zawsze spokojna i cierpliwa. Też bym chciała taka być! A muszle tu galante, o takie:






Adrian mówi, że moja mina, kiedy zobaczyłam go zbliżającego się z czymś takim w ręce („Znalazłem muszelkę!”) będzie jego najlepszym wspomnieniem z dzisiejszego dnia.
Resztę deszczu przeczekaliśmy pijąc soki i drina kokosowego w knajpce, z której widok był o taki:

W czasie deszczu


Po deszczu.
Znajdź różnice.



Spotkaliśmy tam znajomych z załogi: Anię, Doktora i Marka-Dyrektora, z którymi ruszyliśmy na poszukiwania kolejnej plaży. Była strasznie daleko i pod górę, więc przy trzecim drogowskazie postanowiliśmy skorzystać z plaży alternatywnej przy jakimś hoteliku. Był tam drewniany pomościk, trawa z rolki i kawałek piasku. Na tym kawałku dna, na którym leżały kamienie, chłopaki dostrzegli jeżowca, więc omijając go szerokim łukiem poszli się kąpać, a ja z dzieciakami taplałam się przy brzegu.

Bosman jak zobaczył Chopina z odległości, to był zadowolony, że nie sklarował żagli "na portowo" :)
Potem muszle, droga powrotna do pontonu i powrót na statek, a tam wieczorna kokosowa uczta! Dwa czy trzy z naszych kokosów okazały się pełne i o ile mleko było takie sobie, to „to białe” - PYCHA! Jak kiedyś jadłam kokosa w Polsce, to smakował tak sobie, a te pożeraliśmy całymi kawałami i były cudowne. Skwara, patrząc jak Adrian i Buba w asyście kilku podobnie jak my napalonych na kokosy uczniów łupią je toporkiem z P-Pożki, powiedział, że „szał kokosowy jest nieodłącznym elementem pierwszej wizyty na Karaibach”. Podobno na Dominice kokosy powszednieją, bo walają się pod nogami w wielkiej ilości, jak tylko zejdzie się ze statku. Ach! W takim razie nie mogę się doczekać Dominiki! Tam to już naprawdę bez maczety ani rusz!

Trzy wiewióry z kokosami

Rodzina po przejściach. W tym - atlantyckim! :)

Płynęliśmy ogółem 16 dni, co stanowi dolną granicę widełek, które sobie prognozowaliśmy (miało być od 16 do chyba 22 dni). Czyli czas niezły, choć momentami wiało mało lub wcale nie wiało. Gdyby nie ta popsuta klimatyzacja, wyszlibyśmy z Mindelo wcześniej i pewnie zdążylibyśmy na Wigilię na kotwicy, ale wyszliśmy później, więc nie zdążyliśmy, ale to również miało swój urok.
Większych nieprzyjemności po drodze nie mieliśmy, nie licząc lekkiego udaru słonecznego, który przydarzył się Adrianowi któregoś dnia (ból głowy z dreszczami i dziwną nadwrażliwością na dźwięki, która zresztą została mu do tej pory, tylko lżejsza). Dzieciaki super. Rozcięta warga Rycha i co dzień kilka nowych siniaków na obu małych ciałach to standard, który nie robi na nas większego wrażenia. Trochę większe zrobiły tylko palce Jagienki, które wprawdzie są całe, ale niewiele brakowało, a zostałyby przycięte przez zamykające się drzwi (metalowy próg i metalowe okucie drzwi bujających się na fali), na szczęście Marek zdążył w ostatniej chwili – czasem miewamy więcej szczęścia niż rozumu...




Nie powiem, żeby te 16 dni to były najlepsze dwa tygodnie naszego życia. Często było nudno. Często było męcząco. Ale i tak uważam, że bilans zysków i strat wychodzi zdecydowanie na plus: przeszliśmy przez Atlantyk cali i zdrowi, zębów żadnych nie straciliśmy, a wręcz dwa zyskaliśmy (mamy nowe dolne jedynki! Gratulujemy szczęśliwej posiadaczce), spędziliśmy Święta zupełnie inaczej niż zawsze, wybujaliśmy się za wszystkie czasy, dzieciaki zyskały zmysł równowagi jak linoskoczkowie i sprawdziliśmy, że się da! I żeby nie było, że na takim oceanie nic ciekawego nie ma, to widzieliśmy delfiny, orki, śliczne latające rybki, 13-metrowy jacht pod francuską banderą, który podpłynął, żeby nas oglądać, no i parę pięknych zachodów słońca.


Nie zawsze było ciekawie...



 

W ogóle zabawne są te różne klimatyczne „smaczki”, chociażby księżyc: nie dość, że wisi dużo wyżej niż w Polsce, centralnie nad topem (tzn. nad głową), to jeszcze „cienkuje się” i „dużeje” wzdłuż innej osi niż u nas, to znaczy, że nie przybiera kształtu literek „C” i „D”, tylko miseczki i czapeczki :) - takie drobiazg, ale śmieszny :) Różnicę w odległości od równika widzieliśmy też w Mindelo, jak patrzyliśmy na anteny satelitarne: u nas talerze są zwrócone na południe, a tam były prawie prosto w niebo :).
Nie mogłam też się nadziwić wychodząc w nocy na pokład, że może być tak ciemno i tak ciepło jednocześnie ! U nas tak wysoka temperatura w nocy, jaką mieliśmy na oceanie nie zdarza się nawet w lipcu. Kolejna rzecz, to temperatura wody: największy zbiornik wodny, jaki widziałam jest, mówiąc wprost, po prostu CIEPŁY. Nie tam, że „nie taki zimny, jak by się mogło wydawać” - nie, po prostu zanurzając się w tej wodzie człowiek nie odczuwa chłodu. Wiem, bo po drodze skusiłam się na kąpiel, której jednak nie mogę uznać za relaksującą, bo przyszły duże fale, wkrótce zaczęło padać i gdyby nie koło ratunkowe, które mieliśmy w razie czego wrzucone do wody plus pomoc Pandy, Marka i Buby, nie dałabym rady wrócić o własnych siłach na statek. To jest jednak, kurczę, żywioł. Ogromna masa wody, która robi sobie co chce z tak kiepskim pływakiem jak ja. A jeśli tylko ma ochotę, to i z dużo lepszym. Ale wracając do ciepłej wody: to głównie z jej powodu tak zbawienna jest tu dla nas klimatyzacja, bo ciepłe powietrze to jedno, ale przecież poziom kabin do połowy zanurzony jest w wodzie (tak, że przy przechyłach bulaje czasem nurkują pod powierzchnię), więc tam MUSI być gorąco.
A latające ryby przelatujące dystans kilkunastu metrów tuż nad wodą są po prostu śliczne!


"Blue Christmas"

I po Wigilii.
Już od kilku dni panowała na statku swoista przedświąteczna gorączka, objawiająca się głównie szałem prezentowym. Ja sama kilka razy siedziałam do późna w noc, szyjąc lalę dla Jagienki i poduszkę dla Adriana, a ponadto pisząc książeczkę dla Ani-polonistki, którą wylosowaliśmy. Poza tym można też było co chwilę zobaczyć Klaudię ślęczącą nad figurkami z masy solnej (śliczności!), a im bliżej wieczerzy wigilijnej, tym bardziej uszczuplał się zapas starych map, będący praktycznie jedynym sensownym źródłem papieru pakowego (obserwując później prezenty pod choinką zauważyłam oprócz tych „mapowych” jeszcze opakowania białe (papier do drukarki), foliowe (poduszka dla Adriana nieźle się prezentowała w niebieskim worku na śmieci, naprawdę!), tekturowe (z odzysku po słodyczach) oraz jedno z folii aluminiowej, z dość pozbawionym ciepła podpisem MECHANIK (wyglądało to jak kawał kiełbasy krakowskiej!). 






każdym razie fantazja nasza nie znała granic – ludzie porobili dla siebie tak fajne prezenty! Uczniowie w większości dali wylosowanym przez siebie osobom rzeczy kupione na Kanarach czy Cabo Verde, ale reszta naprawdę poszalała twórczo! Panda wyspecjalizowała się w robieniu kolczyków ze zwiniętych spiralnie sznureczków i z zalaminowanych żywicą fragmentów....czego? Mapy! :) Krzysiek Mechanik dla Skwary wytoczył na tokarce wypasioną drewnianą fajkę, którą wkrótce po odpakowaniu testowano na rufie – podobno „zaje... mocna, ale to dobrze!” (Skwara), a sam Chief poczynił butekę na rum, owiniętą fantazyjnie czarną linką. Bosman dla swojej Oli ukręcił z liny i drutu lwa, Kaczka dla Grandego zrobiła z liny czapeczkę ochronną, żeby największy załogant nie nabijał sobie guzów w zejściówce, my z Adrianem oprócz prezentów dla dzieciaków, o których już pisałam i książeczki dla Ani („Mój Pamiętnik” autorstwa Anioła Stróża Ani G., czyli „książka o traumatycznych przeżyciach anioła, którego podopieczna wybrała się w rejs przez Atlantyk”), zrobiliśmy jeszcze kastaniety z muszli znalezionych w Ceucie dla Daniela i zakładkę do książki z wierszykiem dla Jędrka, który się napracował przy ilustracjach do książeczki dla Ryśka. Ja natomiast dostałam śliczny zestaw naczyń: kufelek i talerz oklejone...czym? Mapą! :) I zalaminowane na gładziutko. Prześliczne, przy okazji wrzucę zdjęcia.
Adrian paćkał się w żywicy cały wczorajszy dzień, ale wyszło super! W ogóle zaobserwowaliśmy wśród par w załodze stałej nagły brak czułości, a chwilami wręcz agresję na kilka dni przed Świętami. Mianowicie: gdy jedna osoba siedzi sobie cichutko w ustronnym miejscu i „coś tam dłubie” i podchodzi do niej druga, zostaje ona przywitana słowami: „Nie podchodź tu!” albo „Wyjdź!” albo „A Ty gdzie?!”. My z Adrianem umawialiśmy się na dyżury przy dzieciach, żeby drugie mogło robić prezent, zaznaczając, gdzie nie można się pojawiać, bo powstaje niespodzianka. A na koniec Rysiek i tak spalił mi numer, bo po tym, jak pomógł mi zapakować prezent dla Adriana pochwalił się tacie: „Tam jest Twoja poducha”. Zaufać dziecku...

Pierwsza prawdziwa lalka Jagienki



Oprócz prezentów powstawały też ozdoby świąteczne, uczniowie narobili łańcuchów i różnych wiszących śliczności, mnie udało się zapleść kilka gwiazdek z pasków papieru, a zielony maszcik od anteny w kształcie choinki dostał swój łańcuch, kłębki waty i wielką gwiazdę na czubek.
Kambuz od rana przejęli nauczyciele (Rychowi już się znudziło), którzy razem z Markiem nasmażyli ryb, nalepili pierogów (były najlepsze na świecie! A już na pewno na tej szerokości geograficznej :)) i napiekli ciast. Cały dzień był dziwnie zawieszony, bo tak naprawdę od rana czekało się na ten wieczór, a jak przyszło co do czego, to Rysiek prawie usnął przy kolacji a Jagienka tuż po. Młody jednak odżył, jak wzięliśmy go w cichsze i chłodniejsze miejsce i nakarmiliśmy kluchami z zupy i później dość długo jeszcze urzędował z prezentami i śpiewając kolędy na rufie (hitem jest „Chwała na wysokości, a dom na ziemi”! :)), Jagnię jednak obejrzy swoje prezenty jutro.
Było miło, ale siłą rzeczy trochę w zbyt dużym pośpiechu, żeby można było faktycznie poświętować. Przede wszystkim wciąż jesteśmy na wodzie, więc w trakcie kolacji trzeba było łapać barszczyk, a potem szybko wszystko zwinąć ze stołów zanim zwinie się samo. W ten sposób chyba w dwie godziny klasa wróciła do swojego dawnego wyglądu (nie licząc choinki na środku) i nie został nawet ślad po wieczerzy wigilijnej (nie licząc plamy na wykładzinie po oleju ze śledzia, który jednak zdołał zwinąć się sam), a wszyscy wylegli na pokład, gdzie było chłodniej. Powierzchowne życzenia z ludźmi spotkanymi na korytarzu czy w kambuzie (właściwie to dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nawet sobie z Adrianem nie złożyliśmy życzeń), szczątkowe kolędy na rufie (choć podobno jak padliśmy a zanim znów wstałam, coś tam jeszcze śpiewano)... do tego doszło zmęczenie, bo od rana dzień upływał mi praktycznie na pakowaniu, dokańczaniu prezentów i przeczekiwaniu z dzieciakami do wieczora.
Tak czy inaczej na pewno był to wyjątkowy wieczór na statku, wszyscy chodzili eleganccy i do świątecznego podekscytowania dochodziła jeszcze świadomość, że ląd już blisko...



Tambuźnik

Zauważyłam dziś, że mój poziom znudzenia i frustracji (i podejrzewam, że nie tylko mój) rośnie proporcjonalnie do amplitudy fali. Na chorobę morską wprawdzie już chyba nikt nie cierpi, ale jednak przy dużej fali wielu rzeczy się nie da robić, a jeszcze więcej – po prostu się nie chce. Jednak wczoraj po południu ocean troszkę się wyprostował i dziś wszystko stało się jakby piękniejsze. Wprawdzie spadła nam prędkość i wciąż do celu pozostaje „jakieś 7 dni”, ale przynajmniej w mojej wyobraźni są to dni ciekawsze niż te rozbujane.
Pasją Ryśka stała się ostatnio pomoc w kambuzie. Dla niewtajemniczonych: kambuz to kuchnia i każdy z uczniów ma co pewien czas wachtę kambuzową (czyli potocznie: „ma kambuz”), to znaczy, że jest tego dnia zwolniony z prawie wszystkich lekcji i przez cały dzień wraz z dwoma innymi uczniami jest do dyspozycji kuka. Obiera warzywa, nakrywa do stołu, podczas posiłków donosi to, co potrzebne, zmywa, a na koniec sprząta cały kambuz. Ogólnie jest to ciężka praca, zwłaszcza przy dużych przechyłach, bo wtedy jeszcze wszystko lata, gary (bo naczynia tej wielkości to jak dla mnie już nie garnki) jeżdżą po piecu, gorąco... nie dziwię się Markowi, że jak za mocno buja to „robi się nerwowy”. Natomiast przy sprzyjających warunkach praca w kambuzie ma wielu amatorów, na czele których stanął ostatnio nasz Rysiek. Po śniadaniu oraz w okolicach obiadu i kolacji można spotkać na trasie kambuz-mesa załogi-mesa oficerska małego pomocnika noszącego serki, masło, dżem, sztućce, kubeczki, ziemniaki... Zarobiony jest niemiłosiernie i zagadnięty o cokolwiek zazwyczaj odpowiada: „Mam TAMBUZ!”. Czasem, gdy zbliżę się w nieodpowiednim momencie, Mały Kambuźnik marszczy brwi, odgania mnie ręką i woła: „Ja pomadam, mamo!” Chwilami wprawdzie nie mam pewności, czy to rzeczywiście pomoc, ale jak na razie niczego nie potłukł i nie wyrzucają go stamtąd jeszcze, więc niech robi, póki ma zapał.
Przy okazji scenka rodzajowa na ten temat: Pod koniec obiadu Jagienka siedzi w swoim krzesełku, z butelką tkwiącą w buzi. Drugi koniec butelki trzyma Rysiek, który ostatnio nauczył się ją poić („Ja jom napoje!”), więc przechyla profesjonalnie, jak należy (daje jej wprawdzie niewiele czasu po przechyleniu, więc musi się dziewczyna wyrabiać z tym ssaniem, ale jakoś im to idzie). Całą akcję nadzoruje Adrian, który w pewnym momencie zagaduje do Ryśka: „Rysiek, a Ty nie masz kambuza?”. W tym momencie Rychu zamiera, spogląda na Adriana, spogląda na butelkę i po chwili oddaje ją tacie, mówiąc: „To Ty ją napój, a ja mam tambuz!”

Rysiek ściera okruszki ze stołu po śniadaniu


Z kolei najnowszą pasją Adriana i moją jest tworzenie prezentów gwiazdkowych dla dzieciaków. Początkowo chciałam zabrać prezenty ze sobą z Polski, ale Adrian podpowiedział, żeby je kupić gdzieś po drodze, to będą bardziej wyjątkowe. Pomysł sam w sobie niegłupi, tyle, że oczywiście zapomnieliśmy go zrealizować, a teraz nie mamy pewności, czy zawitamy na ląd jeszcze przed Świętami. I właśnie dlatego prezenty w tym roku będą wyjątkowe! Nie mając dostępu do gotowych produktów, robimy je sami. To niesamowite, jak zbawienne dla ludzkiej kreatywności są warunki, w jakich się znajdujemy. Nie ma tu nic gotowego, same półprodukty, nie ma też internetu, żeby „coś ściągnąć”, więc kiedy trzeba mieć dla kogoś prezent, kwitnie twórczość i to taka naprawdę stuprocentowa. W robieniu prezentów urodzinowych na „Chopinie” wyspecjalizowała się Kaczka, którą co chwilę można spotkać przygotowującą dla kogoś niespodziankę. Ledwie skończyła papierową krowę z ciasteczkami dla Oli, a już ślęczy nad kolejnym dziełkiem. Ale inni też nie próżnują: zbliżają się Święta, zrobiliśmy losowanie obdarowywanych, więc ludzie lepią, rysują, dłubią...
My z Adrianem postawiliśmy na dziedziny, w których zawsze czuliśmy się najlepiej: Adrian – majsterkowanie, ja – pisanie. I tak oto na półce w mesie oficerskiej, ukryte za musztardą, leżą i czekają na polakierowanie absolutnie najpiękniejsze drewniane grabki, jakie kiedykolwiek widzieliście, a tuż obok mnie na stole – czekająca na ilustracje Hendrzecha-Telewizora książeczka z wierszykiem „O małym piracie, co mokre miał gacie”, pisana na starej mapie. Jedno i drugie wykonane własnoręcznie. Adrian cały dzień spędził przy tokarce, tocząc najpierw modrzewiowe grabki dla Rysia, a potem mahoniową główkę do lalki dla Jagienki (tułów zamierzam uszyć jutro z flanelowej pieluszki). Ja natomiast od dwóch dni wymyślam wierszyki do tomiku. Powstały trzy dość duże formy i jeden limeryk, z których po konsultacjach z grafikiem wybraliśmy jedną opowieść do zilustrowania i oprawienia. Zdjęcia pierwszych dwóch i ostatniej strony książeczki – poniżej.

O MAŁYM PIRACIE, CO MOKRE MIAŁ GACIE

Po ogromnym oceanie pełnym bardzo słonej wody
pływał statek, a na statku siedział pirat jeszcze młody.
- Czy wygodnie mu się żyło? Był szczęśliwy? - zapytacie.
- Nie do końca – odpowiadam – bo wciąż mokre miewał gacie!
 
Gdy wychodził na swą wachtę o godzinie czwartej rano,
na dzień dobry w twarz dostawał morską falą z białą pianą.
Twarz to jeszcze nic takiego, zaraz wyschnie liczko małe.
Problem niżej się zaczynał, bo i gacie mokre całe!

Na wesołą zwykle buzię smutek cieniem swym się kładzie:
Bo jak siedzieć w mokrych majtach tyle czasu na pokładzie?
Jak ma pirat stać za sterem, kiedy pupa mokra taka?
W oczach łzy ma, lecz wytrzyma, bo wyjść nie chce na mięczaka!

Od tej pory mały pirat co dzień chodzi w majtkach z gumy
i na myśl o swej bystrości cały aż pęcznieje z dumy.
A kamraci w mokrych gaciach czy to piątek czy niedziela,
patrzą, że łez w oczach nie ma i go mają za twardziela.



Fryzury

Stopy prawdziwego żeglarza są BOSE!






Rysiek miewa lepsze i gorsze fazy, tak samo jak w domu. Ostatnia faza buntu i nieznośnych zachowań pokryła się z okresem posiadania przez niego irokeza, co dodatkowo pogarszało sytuację, bo jak się patrzyło na dziecko marudzące i nieposłuszne i widziało jeszcze tę cwaniacką fryzurę, to cały dzieciak bynajmniej nie wyglądał sympatycznie. Ścięliśmy więc irokeza i... jak ręką odjął! Rysio zmienił się nie do poznania: zaczął mówić „proszę”, chętnie myć zęby, nasze argumenty zaczęły do niego trafiać... wraz z irokezem zniknęła rogata dusza! Na jedno popołudnie wprawdzie, ale zawsze :)
Teraz więc Rysio znów jest gładkim chłopcem z humorami lub bez, ale za to przyjemnie na niego popatrzeć.
Jagienka natomiast zmieniła fryzurę z innego powodu. Mianowicie: odkryliśmy na jej głowie ciemieniuchę. Kompletnie nie przyszło mi do głowy, że trzeba o tym pamiętać, chociaż teraz wydaje mi się to oczywiste: gorąco, często w czapce, poci się, a kąpiel z myciem włosów rzadziej niż zwykle...aż się prosiło o jakieś paskudztwo na tej włochatej główce. W mojej rodzinie sprawdzonym sposobem na pozbycie się ciemieniuchy jest wytarcie jej z głowy niemowlaka razem z włosami, najlepiej ręcznikiem (szczegóły u mojej Mamy, choć pewnie i Brat miałby coś do powiedzenia na ten temat :)), ale ponieważ nie chciałam mieć córki łysej do drugiego roku życia, natłuściłam jej główkę, a potem próbowałam wyczesać ten nalot. Trochę się udało, ale nawet po dokładnym umyciu włosy pozostały tłuste i posklejane (pewnie krem za gęsty), więc następnego dnia kapitan wziął nożyczki i paroma zdecydowanymi ruchami zlikwidował problem. Adrianowi się nie podoba, ale ja uważam, że choć nieco siermiężna, ta fryzura jest lepsza od starej, a w obecnej sytuacji na pewno zdrowsza i wygodniejsza. Jesteśmy na statku, jeszcze przez półtora miesiąca będziecie widzieć Jagnę tylko na zdjęciach, a jak wrócimy, to włosy już odrosną – kiedy eksperymentować, jak nie teraz? :)

I co? Nie lepiej?

15 XII

15 grudnia... znów coś mi mówi ta data, ale nie pamiętam co, więc jeśli ktoś ma urodziny, to wszystkiego najlepszego! :)

Bosmani w malarni

O 16-tej minie szósta doba od naszego wypłynięcia z Mindelo i powoli zbliżamy się do połowy drogi. Podobno. Kiedy będziemy – nie wiadomo, każdy ma na ten temat jakąś teorię, od Adriana na przykład już trzeci dzień słyszę, że za jakieś osiem dni :). Wiatr na początku mieliśmy piękny i szliśmy sobie równo po 9 węzłów, ale podobno zbliżamy się w okolice „cisz wiatrowych”, więc może być różnie. Jednocześnie podejrzewam jakiś podstęp w całej tej akcji z przelotem przez ocean, bo dziś naszym bukszprytem zainteresowało się spore stado jakichś mewowatych ptaków. 1000 mil od najbliższego lądu? Podejrzane... pewnie krążymy sobie wokół Wysp Zielonego Przylądka, a zmieniające się mapy w komputerze i pozycja na GPS-ie to jedna wielka mistyfikacja. Za dwa tygodnie wysadzą nas w Prai i powiedzą, że to Dominika...


A tymczasem u nas...nuda. Jak mocno buja, to niezbyt wygodnie jest siedzieć na pokładzie z dzieciakami. Ucieka się na mostek albo do kabiny na baje („Dzwonnik z Notre Dame” podbił serce Rycha). Pole manewru znacząco wzrasta, kiedy Jagienka idzie spać, bo pilnowanie jej jest jednak dużo bardziej absorbujące, choćby dlatego, że jest się przywiązanym do jednego miejsca, w ramach którego trzeba za nią chodzić, a jak chce się iść gdzieś dalej, to już trzeba ją wziąć na ręce i pokonać niebezpieczne odcinki trasy jak najszybciej. Dlatego kiedy Jagnię zasypia, bierzemy się z Rysiem za drobne prace bosmańskie i wycieczki po pokładzie. 

No tak... zostawili, a Ty, człowieku, klaruj.

Ale spoko, nikt tak nie klaruje lin jak Rychu!
 
Z kolei kiedy po południu zasypia Rysiek, mała ląduje w chuście albo na pokładzie rufowym, gdzie przechodzi z rąk do rąk i jakoś to leci. Ja żyję od zakończenia porannych czynności do obiadu (ten czas najbardziej się dłuży, bo słońce praży i jakoś tak nic się nie chce), a potem staramy się uśpić Rysia i popołudnie jako chłodniejsze i spokojniejsze, zlatuje chyba przyjemniej.
Ale odliczałabym już dni do końca, tylko nie wiem, od ilu! :) Dziś podczas rysiowania (czyli rysowania z Rysiem) narysowałam wyspę z palmą i zamierzam zrobić komuś dowcip, wklejając ten obrazek w jego bulaj. A może po prostu wkleję go w nasz, jak będę już mocno zdesperowana?


Zdjęcie robione przez Ryśka



niedziela, 9 grudnia 2012

Raport o stanie naszego świata







Wreszcie, po sześciu dniach stania w „pięknym” porcie Mindelo, wypływamy na Atlantyk. Zrobilibyśmy to już trzy albo cztery dni temu, gdyby nie klimatyzacja, która padła, wypuściła cały freon i pokazała, jak gorąco potrafi być pod pokładem (w najcieplejszej kabinie było 31,5 stopnia). Awaria była na tyle poważna, że nie mogliśmy pozwolić sobie na wypłynięcie i próbę naprawienia jej w morzu. Najpierw poprosiliśmy o pomoc lokalnych elektryków (kiedy chłopaki byli już pewni, że problem leży gdzieś w instalacji elektrycznej), którzy w asyście Adriana i Krzysia Mechanika dłubali, dłubali, sprawdzali, przepinali, rozkręcali... i tak trzy dni. Trzy dni, trzech Murzynów plus konsultacja telefoniczna z magikami z Polski. To jest kupa kabli. Masa jakichś styczników, z których w każdy wchodzi kilka obwodów i setki kombinacji połączenia tego. Wyciągnięto wszelką dokumentację, schematy, rysunki... studiowano papiery i szkice. Próbowano miernikiem. Próbowano kombinerkami. Wreszcie Skwara (jak go kiedyś określił Kpt Mendygrał: „prywatnie doktor nauk”) trochę się zniecierpliwił, bo znudziło mu się już szukanie kolejnych Murzynów do pomocy i zrobił co następuje: ściągnął z internetu podręczniki do elektrotechniki, nauczył się czytać te schematy i ślęcząc tylko nad kartkami, nawet bez zaglądania w kable, wymyślił dwa scenariusze, dlaczego nie działa i co zrobić, żeby działało. Sprawdzili i zadziałało. CZAICIE? Ja się domyślałam, że umysł doktora chemii może działać sprawniej niż inne umysły, ale trochę nas tym rozbroił nasz niepozorny chief. 





 

Płyniemy więc dalej. Najprawdopodobniej na Święta na lądzie wyrobimy się jakoś na styk, a w razie gdyby wypadły nam na wodzie, to Ania od geografii wymyśliła, żeby je przełożyć o parę dni :) I tak obchodzimy je we własnym gronie, niezależnie od otoczenia, więc komu by to przeszkadzało, że w tym roku Wigilia będzie np. 27-go? :) A o ile łatwiej byłoby Kukowi i wachcie kambuzowej przygotować świąteczną kolację. Hehe... niezła historia. Ale podobno jest szansa zdążyć, więc pewnie będziemy próbować.
Zaraz wychodzimy na pożegnalny spacerek po mieście, którego nie uświadczyliśmy prze ostatnie dwa dni, bo Arian był potrzebny w kablach, a potem, zgodnie z napisem na Jagienki ubranku „wypływamy na szerokie wody”! Przez jakieś dwa-trzy tygodnie nie będzie nowych wpisów, a w razie gdybyśmy jednak przed Świętami nie zdążyli złapać internetu, życzymy wszystkim zdrowych, wesołych, spokojnych i śnieżnych! Trzymajcie kciuki, żebyśmy nie powariowali.

Ślady stóp Rycha są już "dorosłe", z wycięciem. Ech... :)

piątek, 7 grudnia 2012

Tubylczość tambylców

Cierpliwość Pandy i Buby do naszych dzieci nie zna granic...

Czerniejemy! Dzieciaki głównie od kolan w dół i na rękach, bo resztę ciała zakrywa ubranie i to ono przyjmuje na siebie cały pokładowy brud, sól, kurz i ciemny piach z plaży. Ale kolanka Jagienki wieczorem są już w odcieniu murzyńskim. No, może mulacim :) Adrian natomiast czernieje w znaczeniu przenośnym: tak wczuwa się w tubylcze życie, że tylko patrzeć, jak mu się włosy zaczną kręcić! A wszystko za sprawą Rambo i jego kolegów... ale od początku:
Tutejsza straż przybrzeżna, pełniąca też funkcję służb ratunkowych, stacjonuje tuż koło nas na okręcie, który zwiedzaliśmy już pierwszego dnia po przybyciu (okręt zresztą ma rok i jest na nim o wiele czyściej i nowocześniej niż u nas). Pracują tam napakowani Murzyni w moro, którzy sprawiają groźne wrażenie, ale są bardzo sympatyczni, chętni do współpracy i łasi na chopinowe gadżety :). Ich dowódcę nazwaliśmy Rambo. Po tym, jak oni zwiedzili nasz statek, a potem my – ich, zaczęła się nasza polsko-zielonoprzylądkowa przyjaźń. Potrzebujemy pomocy ich elektryka? - elektryk już siedzi w bebechach naszego statku (koszulka i kubeczek). Trzeba pojechać gdzieś po części i mieć ze sobą kogoś, kto pomoże dogadać się z miejscowymi? Jeden z nich wsiada z naszymi do taksówki i dwie godziny jeździ po mieście (czapeczka, kubeczek, breloczek i flaszka), dzięki czemu płacimy za tę taksówkę 5 razy mniej niż inni turyści. W gratisie (nawet bez pocztówki!) mamy jego numer telefonu w razie gdyby jeszcze był nam potrzebny i zaproszenie wieczorem na lokalny grog do knajpy.

- To co, Rychu, zmalujemy coś?
- No pewnie. Szybko się uczysz, mała!
W ten oto sposób Adrian odbył niezapomnianą podróż tutejszą rozwalającą się taksówką na łysych oponach, odkrywając przy okazji, że można tu normalnie wszystko załatwić, „jak u białych ludzi”. Wieczór zaś spędził siedząc z tubylcem, Skwarą i Grandem na lokalnym skwerku pod lokalną palmą , z lokalnym trunkiem w jednej i lokalnymi pasztecikami z rybą w drugiej ręce, o czym kilka chwil później opowiadał mi lekuchno plączącym się językiem (też już prawie lokalnym), kiedy już w większym gronie zasiedliśmy w pobliskiej knajpie z muzyką na żywo. Lokalną. Jagienka spała w wózku jak niemowlę, Rychu podobnie spał na statku, a białe dziewczyny ruszyły w czarne tany! :) (Z białych facetów najdzielniej na parkiecie trwał Pan Kapitan i jego wierne lokalne fanki.) Allllllleż tu grają! Barrrdzo mi się podobało, choć po minach muzyków widać było, że to rutyna.

 
Towarzystwa w Clubo Nautico dotrzymywał nam wciąż ten sam tubylec, który ma na imię jakoś tam, ale kumple mówią na niego Puff, co jest podobno odpowiednikiem naszej gandzi, bo ma oczy, jakby był naćpany. Rzeczywiście ma. Był ze swoją kobitą, Sylwią, z którą ma 2-letniego synka, a sami są ledwie po dwudziestce. W ogóle ludzie tutaj wcześnie mają rodziny – wczorajszy „chłodnik”, który siedział cały dzień przy naszej klimatyzacji, też wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia dwa lata, a opowiadał przy kolacji, że ma 4-letniego synka. A przy okazji podobno nieźle „ogarnia” wszystkie te instalacje, w których grzebał. Oni tu po prostu nie tracą czasu na studia, tylko uczą się, czego trzeba, a potem rodzą dzieci, idą do pracy i już. Średnia długość życia jest tu chyba o 10 lat niższa niż u nas, więc muszą się wyrabiać. Od tego Davida przy kolacji dowiedziałam się też, jak przyrządzić owoc chlebowca, bo po rozkrojeniu naszego skarbu okazało się, że na surowo się tego nie da. Podobno trzeba ugotować do miękkości i bardzo dobrze smakuje z mięsem. Spróbujemy!

Irokez, okulary i dwie białe fury. Ktoś fika?
 

Ale, żeby nie było, że wszystkie fajne rzeczy robimy, kiedy Rysiek śpi, a na jawie to go tylko uderzamy drzwiami, dzięki czemu uczy się wybaczania, to jemu też daliśmy okazję zapoznania się z tubylcami: poszliśmy na plac zabaw. To miejsce już z daleka mnie zaintrygowało, a i z bliska wyglądało ciekawie. Była to mianowicie konstrukcja z drewnianych belek skręconych pod różnymi kątami i na różnych wysokościach, po których można było brykać i wieszać się na ogonach, a także wejść na zjeżdżalnię, czyli równię pochyłą, również zbitą z desek.

Dla Rycha te wszystkie drążki były jeszcze za trudne, ale parę lat starsi lokalni chłopcy ganiali się tam bez problemów. A jak zobaczyli, że podoba mu się zjeżdżalnia, tylko nie umie sam na nią wejść, to po prostu brali go na ręce i wnosili. A potem siadali całą czwórką, z Ryśkiem w środku i na coś podobnego do „uno, dos, tres” zjeżdżali wszyscy razem w dół. Następnie przez chwilę się zastanawiali, co w naszym dziwnym języku oznacza „jecie jaz ce!”, wnosili go z powrotem i zjeżdżali jecie jaz. I tak z 10 razy. Śliczny obrazek :)


 
(Następnego dnia, gdy siedzieliśmy na plaży, kilku tutejszych chłopców przechodząc powiedziało mi „Hello”. A na to Karol zapytał zupełnie bez zdziwienia, z naturalną życzliwością: „Znajomi?”. :) Nie jestem wprawdzie pewna, czy to byli ci sami, bo z następną grupką turystów siedzących na plaży też się przywitali, ale i tak uważam, że mam „znajomych” w Mindelo :)
W ogóle nietrudno tu „zadzierzgnąć” znajomość: na drugim spacerze po mieście spotkaliśmy dwóch tubylców poznanych poprzedniego dnia (jeden wcisnął nam koszulkę, drugi zagonił do knajpy) i obaj nas poznali, przywitali się i zamienili z nami parę słów. Nie sądzę wprawdzie, żeby była to zupełnie szczera i bezinteresowna przyjaźń, ale to i tak miłe :)



czwartek, 6 grudnia 2012

4 XII - MINDELO!

Jagienka ściemnia tutejszego Boba Budowniczego (Rysio jak widzi
pracowników portu w takich kaskach, mówi: "O, Boby som!")


Byliśmy w mieście Mindelo na rodzinno-towarzyskim spacerze z posiłkiem. Ja generalnie dużo nie podróżuję, za granicę wyjeżdżam rzadko i nie mogę powiedzieć, że „wiele już w życiu widziałam”, ale tym łatwiej przychodzi mi napisać, że w TAK OBCYM kraju jak ta Republika Zielonego Przylądka jeszcze nie byłam! Tu jest tak... afrykańsko! Właściwie, to chyba tak właśnie wyobrażałam sobie „tego typu” kraj. Otóż: prawie wszyscy są albo bardzo albo trochę mniej czarni, (bo zdaje się, że większość tutejszej ludności to Mulaci), co było wprawdzie do przewidzenia, ale i tak uderza, jeśli człowiek nieprzyzwyczajony. Poza tym oni się tu zupełnie inaczej zachowują niż ludzie u nas. Gdy udaliśmy się do miasta, natrafiliśmy wkrótce na wąskie brukowane uliczki, przy których siedziały panie sprzedające warzywa i owoce, przy czym najpopularniejsze oprócz bananów wcale nie były pomarańcze czy mango (takich nie spotkaliśmy w ogóle), ale: sałata, ziemniaki (zwykłe i słodkie), cukinie i kabaczki, cebula, marchew, natka pietruszki i jakaś odmiana fasoli, którą większość tych kobiet na bieżąco wyłuskiwała ze strąków, trzymając sobie na kolanach w dużych płaskich miskach. Mimo to udało nam się kupić na przykład owoc chlebowca, który bardzo spodobał się Rysiowi, ale po rozkrojeniu okazał się nie za bardzo jadalny na surowo – musimy dowiedzieć się, jak go przyrządzić, bo pan na straganie oczywiście zachwalał, że to bardzo dobre.


Taka Pani przechadzała się po porcie

No właśnie – państwo na straganach. Już pierwszemu takiemu spotkanemu na ulicy udało się namówić nas na koszulkę z napisem „Cabo Verde” dla Rysia, przy czym nam z kolei udało się go namówić na obniżenie ceny. 1:1. Dalej spotkaliśmy pana, który zagonił nas do swojej knajpy. Szczerze mówiąc w ogóle nie chciało mi się tam wchodzić, bo była nieco obskurna i ciasna i jakoś nie widziała mi się jako idealne miejsce na przekąskę z dzieciakami, ale resztę towarzystwa skusiły wiszące na ścianach plakaty z żaglowcami i pamiątki po załogach przypływających tu z całego świata, więc zostaliśmy (pamiątkowe listy od polskich jachtów też były). Ostrzeżeni, żeby nie pić tutejszej wody i ogólnie uważać na higienę, strofowaliśmy Ryśka, żeby nie brał rąk do buzi i cierpliwie czekaliśmy na swoje dania. Przekąsek nie było, więc zamówiliśmy jedzenie obiadowe, które – gdy wreszcie przyszło – zrekompensowało nam wszystkie minusy. Bardzo to były miłe danka :) Na naszym stole wylądowały: zupa rybna, mięsna specjalność zakładu z plastrami mięska, jajkiem sadzonym i warzywami, kawałki ryby z cebulką, „stek z tuńczyka”, który okazał się czymś w rodzaju potrawki i omlet z langustą. Każde z tych dań podane było z ryżem, frytkami, sałatą, kapustą itp. No bardzo mi się spodobało, muszę przyznać (inna sprawa, że cholerrrrrrrrrnie głodna byłam!) Jak tylko pani przyniosła nam jedzenie, pan od zaganiania wziął się za Jagienkę (to widocznie normalka tutaj), która potem przeszła w ręce pani kelnerki, ale zrobiła małą awanturę, gdy wynieśli ją za parawanik (my zresztą też trochę się martwiliśmy, że wejdzie do menu...), więc oddali. Ale, co należy podkreślić, bo rzuca się w oczy, wszyscy ci ludzie – czy to w tym barze, czy potem na bazarku czy na ulicy – są bardzo mili i strasznie się garną do dzieciaków. I to nie tak nachalnie, żeby je zaraz dotykać, tarmosić czy coś, tylko po prostu uśmiechają się do nich, zagadują, podśpiewują... ale po prostu gromadnie! Myślę, że taka pulchna, biała Jagienka w różowym kapelusiku może być dla tutejszych szczególnie urocza, a i ona, choć momentami nieco zbita z tropu, raczej ich polubiła. Rysiek w zależności od dnia jest mniej lub bardziej chętny do zawierania nowych znajomości, ale też był wszystkim i wszystkimi raczej zainteresowany. Po obiedzie poszliśmy na mały bazarek, na którym zrobiliśmy duże zakupy. Targowaliśmy się ostro, ale dzięki temu kupiliśmy parę fajnych pamiątek i obie strony były zadowolone :) Mamy np. sukienkę dla mnie, biżuterię dla Babć obu i kalimbę (to taki śmieszny, prosty, plumkający instrumencik)! A Gosia wracała na statek w towarzystwie Jureczka, czyli bardzo malowniczej szczęki rekina. Prawdziwej. Wielkiej. Ostrej. Takiej:

Ćśśś...! Właśnie zasnął...

 No i tak. Poza tym ludzie na skwerku między plażą a ulicą siedzą pod jakimiś wiatami i grają w karty, łowią ryby, coś pichcą i ogólnie koczują, kobity noszą na głowach różne pudełka i michy bez trzymania, gdzieś tam między tym wszystkim śpią dzieciaki na czymkolwiek przykryte czymkolwiek i snuje się sporo bezpańskich psów. Zdjęć za bardzo nie robiłam, bo po pierwsze podobno oni nie bardzo to lubią, a po drugie jakoś nie mogę się przełamać i robić ludziom zdjęć tak perfidnie prosto w twarz, jak zwierzakom. A przecież to właśnie ludzie i to, co robią, jest tu dla nas najciekawsze.

A w porcie powstają ślady po nas. Początki...
...i końce.


Obrys Rycha też zostanie! (do pierwszego deszczu)
Nie można powiedzieć, żeby było tu czysto, ładnie i przytulnie (np. muszelkę na piachu przy wodzie (celowo nie nazywam go plażą) z trudem dostrzegłam pomiędzy śmieciami), ale mimo to jest dość... miło. Jest ciepło, są palmy, ludzie są przyjaźni. Podoba nam się. :) Ale ich wody i tak nie będziemy pić.

środa, 5 grudnia 2012

3 XII

Dotarliśmy dziś wreszcie na Wyspy Zielonego Przylądka i zatrzymaliśmy się w Mindelo, choć nie bez przeszkód: miejsce przy kei mieliśmy wprawdzie zarezerwowane, ale gdy byliśmy już w główkach portu, okazało się, że... nikt się nas tu nie spodziewa i miejsca nie ma. Wysłaliśmy więc pontonem na ląd silny komitet przekonujący w postaci Skwary i Gosi (wprawdzie Buba, El Grande i Bosman ze względu na swoje gabaryty byliby pewnie bardziej przekonujący, zależało nam jednak mimo wszystko na dyplomacji), a sami kręciliśmy kółka u wejścia do portu, czekając na decyzję (na kotwicę za bardzo wiało). Jak się do tego doda wcześniejsze kilkugodzinne stanie w dryfie nad ranem paręnaście mil dalej, w oczekiwaniu aż port zacznie pracę, to były to trochę męki Tantala, ale wreszcie udało się zacumować przy „murzyńskiej ziemi”. Wcześniej zostaliśmy odpowiednio przygotowani na to, co może nas na tych wyspach spotkać. Mianowicie w klasie odbyło się wystąpienie, na którym Ania od geografii, a potem Kapitan Senior i Gosia, którzy już w takich miejscach bywali, opowiadali nam o specyfice tego kraju. Przy czym najpierw Ania starała się nas przekonać, że tu też mieszkają ludzie, którzy w miarę normalnie żyją i nie trzeba się ich bać, a potem Kapitan i Gosia przekonywali, że to jednak raczej pół-ludzie i dzikusy, od których należy się opędzać, bo się rzucą na statek i na nas. Już widziałam nasze dzieci porwane przez Murzyna z dzidą dla okupu. Jednak po tym, jak nas przywitano i oprowadzono po tutejszym okręcie wojennym, a potem jeszcze pozwolono skorzystać z pomocy swojego elektryka, sądzę, że prawda leży raczej bliżej wersji Ani. Ale na razie nie wychodziliśmy jeszcze z portu, więc przekonamy się jutro, jak sprawa wygląda.


Wieczorem sporą część załogi ogarnął szał aktywności: wybujani na tych falach, zamknięci przez ostatnich kilka dni na statku, żądni byliśmy działań, które nie są możliwe przy dużych przechyłach. Na przykład...fryzjerstwo! Skwara dorwał maszynkę do golenia, a zaraz potem Rycha i w ten sposób obaj mają na głowach malownicze irokezy (dołączyli tym samym do Bandy Buby, który obciął tak już wcześniej siebie i Pandę). Teraz Rysio chodzi i mówi, że „jest przystojniakiem jak Buba” :). Troszkę tylko na początku ubolewałam, że nie zapytałam, na jaką długość Skwara ma ustawioną tę maszynkę, bo 3 mm to niewiele, ale nie jest źle. W tropikach jesteśmy, chłodniej mu będzie!


Tymczasem w naszej kabinie po cichutku, dyskretnie, przy stłumionym świetle duża postać pochylała się z nożyczkami nad malutką postacią, starając się obciąć jej grzywkę, nie zakłócając błogiego snu. Wystąpiły: w roli dużej postaci – Kaczka, w roli małej postaci – Jagienka. Efekt w pełnej krasie obejrzymy jutro, jak mała postać się spionizuje, ale na leżąco wygląda to nieźle :)


 Po tym wszystkim ostrzyc dał się jeszcze Adrian i aż mi głupio tak teraz, że jako jedyna w rodzinie jestem po staremu zarośnięta. Taka... czarna owca. Ja jednak swoją potrzebę działań lądowych zaspokoiłam inaczej, poniekąd zawodowo :) Mianowicie obstawiałam tyczkę na planie filmu kręconego przez naszych uczniów w ramach warsztatów filmowych. Pięć lat się studiowało reżyserię dźwięku i ani razu nie chciało się ruszyć na plan, a potem pierdziachnęło się to wszystko i popłynęło sobie na rejs, a tu proszę: plan przyszedł do mnie. O „telewizorach” wspominałam na razie tylko, że są, więc kapkę się rozwinę (chociaż i tak już pewnie wszystko wiecie z bloga Kaczki :)). Mamy na pokładzie troje filmowców, nazywanych pieszczotliwie „Telewizorami”, na co na początku nieco się burzyli, że nie są z telewizji, tylko z festiwalu filmowego, ale teraz już przywykli i nawet sami o sobie tak mówią. Mamy więc Kasię Telewizor, Maćka Telewizora i Jędrka „Hendrzeha” Telewizora. Kasia jest organizatorem produkcji, Maciek – operatorem, a Hendrzeh – reżyserem filmu dokumentalnego o „Niebieskiej Szkole”, który tu kręcą, a w sierpniu zamierzają pokazać na swoim festiwalu „Transatlantyk” w Poznaniu (myślę, że ze względu na nazwę festiwalu trafili w sedno z tym naszym rejsem :)). Telewizory obserwują wszystko i uczestniczą w życiu załogi, jednocześnie je filmując. W związku z tym, że mają wyczulony zmysł obserwacji i ciągle kręcą się wszędzie, oni najlepiej znają wszystkich członków załogi i najlepiej orientują się w relacjach panujących na statku. Na początku byli rozbawieni i zdziwieni tym dziwnym światem, jaki tu zastali, bo przeglądając swoje materiały widzieli sceny skrajnie zróżnicowane: od jakichś dziwnych rozmów członków załogi gdzieś wysoko na rejach, przez lekcje szkolne i masowe uprawianie na pokładzie ćwiczeń gimnastycznych (wirus SKS-ów szybko się rozniósł) aż po kojec z bobasem rozstawiony na rufie. Faktycznie trochę to wszystko absurdalne :). Ale teraz, po miesiącu, mam wrażenie, że niewiele już byłoby w stanie ich zdziwić :)
Żeby jednak uczniowie też coś mieli z ich obecności tutaj (nie licząc wystąpienia potem na dużym ekranie), Telewizory uczą ich robić film. Scenariusz już jest (tak samo zakręcony jak jego autorzy), role przydzielone, sprzęt rozdany – profeska. A Skwara w roli pirata – niezastąpiony! Spójrzcie zresztą sami:



Taaaaka ryba!

Pisane 29 XI

O, jutro Andrzejki! Czyli imieniny Kapitana. Trzeba będzie coś wymyślić. Dwa dni temu robiliśmy Pandzie urodziny: wieczorem w przeddzień urodzin, gdy Panda była z Bubą na spacerze, Kaczka, Gosia, El Grande, Marek Dyrektor Szkoły i ja kleiliśmy dzielnie kolorowe paski aż powstał dłuuuugaśki łańcuch na choinkę. Gosia dorobiła do tego aniołka z włóczki, a Krzysiu niespodziewanie zabłysnął świąteczną wycinanką i wszystko to razem z napisem „Wszystkiego najlepszego...and a Happy New Year” powiesiliśmy u Pandy i Buby w kabinie – bardzo ładnie się komponowało z wiszącymi tam już od paru dni kolorowymi świątecznymi lampkami. Basia doczepiła jeszcze na wprost wejścia balony z napisem „100 lat Panda” i rysunek, a Rysio zrobił laurkę. Wszystko bardzo się podobało. Tak sobie tu radzimy z tego typu okazjami :)

Ale nie o tym chciałam, nie o tym... wiecie, jaką Marek Kuk dzisiaj złowił RRRRRRYBĘ? Taką:




Niezła, co? Właściwie to można powiedzieć, że to ryba wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z kupnem, przygotowaniem i rozwinięciem sprzętu, a potem doglądaniem, czy aby żyłka „dobrze leży” na wodzie za rufą statku, a do tych osób oprócz Marka należą jeszcze Krzysiu Mechanik i Karol Bosman, ale Marek osobiście wyciągał. Jutro piątek, zgadnijcie, co będzie na obiad? :)

Z ciekawostek: wiem już, jak będzie podczas przejścia przez Atlantyk – Adrian i Skwara powiedzieli mi niezależnie, że tak jak dzisiaj. No to ja mogę płynąć! :) Dziury w wodzie wprawdzie dość głębokie, ale za to wiatr (złapaliśmy już pasat) w rufę, więc bez stałego przechyłu na jedną stronę, tylko takie sobie bujanie na boki. Do tego słonko, stopniowo coraz większe, więc cieplutko. To rozumiem! :)
Oczywiście takie kołysanie też potrafi być upierdliwe, bo jak się zdarzy większa fala, to latają nam tu przy obiedzie kubki, sztućce i, co gorsza, stołki. Dzisiaj Rysio, chwytając się futryny drzwi i przeczekując w ten sposób kolejny większy przechył, skomentował sytuację słowami: „Masatla, mamo!” Co jacja, to jacja...


Dzieciaki super sobie radzą z przechyłami: Jagienka stojąc przy koi, kiedy czuje, że leci do tyłu, łapie się jej kurczowo i czeka aż wszystko wróci do normy, a potem ma chwilkę luzu, bo z kolei przechyla się do przodu i dociska ją do koi, można więc pogryźć to, co się trzyma w łapkach do momentu, kiedy znów wszystko leci do tyłu i trzeba na chwilę przerwać, żeby się przytrzymać. Balansowanie ciałem na boki, przy ławeczce na rufie albo przy kabestanie, też już pięknie jej wychodzi. Co gorsza, nie straszne jej nawet schody – wczoraj przyłapaliśmy ją na drugim schodku... już po nas. Rysiek również jest mistrzem równowagi i nawet zachowuje środku bezpieczeństwa, pamiętając nie tylko o sobie: „Tsymaj się cedoś, mamo! Ja się tsymam tedo, widzis? Widzis jak tsymam się?”
A na pokładzie wszystko słone! W niektórych miejscach wystarczy przejechać palcem, żeby zgarnąć grubą warstwę soli. Paluszki Jagienki, wpychane mi co pewien czas do ust, też zmieniły smak. Więc chyba nic dziwnego, że jedzenia jej nie solimy... A uczty ostatnio ma godne, bo tata wkroczył do kambuza i realizuje pomysły mamy. W ten sposób naturlał już pulpetów cielęcych na wczoraj i na przyszłość (czekają w „ciężkiej” chłodni), a dzisiaj był królik w sosie z makaronem. Kanapka z avocado (wreszcie porządnym i dojrzałym!) nie powaliła Jagienki na kolana (zresztą co to za kolana...), ale inne owoce południowe – jak najbardziej. Ananas, mandarynka, nieśmiertelny banan i coś o pomarańczowym wnętrzu, czego nazwy nie znamy, pochłaniane były z wielkim smakiem. Przez Rycha też zresztą.
Adrian ma teraz więcej czasu na pichcenie i na „życie rodzinne”, bo dowodzenie statkiem przejął Buba – taki rejs to dobra okazja dla kandydatów na kapitanów do poćwiczenia pod nadzorem. Buba ma piękny wiatr i niezłą prędkość, jak na razie brak oznak Syndromu Kopa w D... na Dzień Dobry. Oby tak dalej! :)
Jagienka i Karol "Gumowe Usta" Bosman :)