Zawinęlim wczoraj do Wallilabou Bay na
St. Vincent – najbardziej urokliwej zatoczki i najpiękniejszej
moim zdaniem wyspy ze wszystkich dotychczas odwiedzonych przez nas
miejsc. Kręcono tu „Piratów z Karaibów” (każdej części po
trochu), co widać jeszcze zanim postawi się stopę na lądzie, bo
cały brzeg upstrzony jest pamiątkami po zwiniętym już parę lat
temu planie filmowym: a to front jakiegoś budynku „z epoki”
zbudowany specjalnie na tę okoliczność, a to maszt Jacka Sparrowa
stojący w knajpie przy kei, a to sama keja, a to zachęcające
trumny czy kolejna atrapa budynku, w której porozwieszano zdjęcia i
informacje o aktorach i fabule filmu. No i ta charakterystyczna
skała, na której dyndali powieszeni piraci ku przestrodze innym,
pojawiająca się już w jednej z pierwszych scen „Klątwy Czarnej
Perły”. Wszystko to bardzo malownicze i klimatyczne, ale
Wallilabou Bay byłaby piękna i bez tego. Spójrzcie sami:
No dobra, na zdjęciu tak nie widać... |
„Lądowanie” tutaj trwało bardzo
długo, bo podpływaliśmy najbliżej, jak się dało, pomiędzy
innymi jachtami (a zatoczka mała, więc ciasno) i oprócz kotwicy
poszły w ruch cumy, transportowane w stronę brzegu przez ponton i
lokalną „obsługę mariny” w postaci drewnianych murzyńskich
łódeczek :) W międzyczasie w podobnej łódeczce napatoczyli się
panowie z owocami i biżuterią, a załogi sąsiednich jachtów
robiły nam zdjęcia albo zwracały uwagę, że w czymś tam im
przeszkadzamy, więc ogólnie klimat był bardzo kameralny. Manewry
zaś trwały i trwały, więc było sporo czasu na zdjęcia.
Jednocześnie na pokładzie trwały pierwsze z wielu (jak się
później okazało) napraw tego dnia: Marek naprawiał szarpankę od
silnika pontonowego, a dzieciaki dzielnie dokarmiały go drewnianymi
owocami.
Myśmy sobie potem poszli na piękną wycieczkę, a „Chopin”
dalej borykał się z plagą awarii, które spadły na niego tego
dnia niczym klątwa.
A trasa naszej wycieczki wiodła
wprawdzie cały czas asfaltową drogą, ale za to otoczoną zielenią,
palmami, bananami...- wakacje. A po 20 minutach marszu doszliśmy do
małego wodospadu, otoczonego miłym parkiem i z miłymi paniami w
knajpce, które pokazały nam drzewo z gałką muszkatołową i
ostrzegły przed grasującymi w pobliżu owoców owadami, od których
się puchnie. Napakowaliśmy sobie więc tych śmiesznych
muszkatołowych kuleczek do plecaka i ruszyliśmy z powrotem, po
drodze zaopatrując się w banany z przydrożnej palmy – żyć, nie
umierać!
Jest NAJPIĘKNIEJSZA NA ŚWIECIE. |
On zresztą też. |
Tak wygląda gałka. |
A teraz siedzimy znów w knajpie na Martynice. Płynęliśmy większość dnia. To właśnie kiedy płyniemy najbardziej odczuwam już zmęczenie tą wyprawą. Jak czuję, że buja, to mi się nawet nie chce wychodzić na górę, wolę te parę godzin przeczekać w kabinie albo na korytarzu pod pokładem. A w Lizbonie chociaż było zimno i strasznie wiało, chciało mi się ubrać siebie i dzieciaki, założyć nam wszystkim szelki i siedzieć tam na górze pół dnia! Chyba czas do domu...
Radość o poranku- to ten moment, kiedy się wstaje w poniedziałek rano ijest wpis z odpowiednią ilością zdjęć.Wreszcie można zobaczyć te dwie nowe jedyneczki.Zgadzam się całkowicie z podpisem pod tą fotką i cieszę, że już trochę chce Wam się wracać. Tęsknimy tu straszliwie...Buziaki-mama.
OdpowiedzUsuńOj czas, czas :) Matylda nie może tak wiecznie czekać :P
OdpowiedzUsuńile superh zdjęć :)! No i nie wiedziałam, że gałka to taka morela. Ot, czego się można nauczyć w poniedziałek:) Fajnie, że Jagnię już na chodzie. Trzymajcie się cieplej, niż my w stolicy i czekam na kolejną porcję fot!
OdpowiedzUsuńA u nas pada i pada... śnieg... tak od 3-4 dni z przerwami, ale jednak constans... Może przywiozę Wam na lotnisko jakieś szaliki i czapki? ;) [wiem, że na pewno zrobi to Wasza Rodzina]
OdpowiedzUsuńMoja Mama do oglądania Jagienkowych jedynek założyła okulary ;)
Oj! Tęskno nam tu niesamowicie! :*
Że una wisz o 9 tej "rano"!! (HI HI HI)rozdaje buziaki toż to siok :) :) :)
OdpowiedzUsuńA TY się odczep od mojego "rano", dobrze?
OdpowiedzUsuńRodzice, nie kłócić mi się tu! :)
OdpowiedzUsuń