niedziela, 27 stycznia 2013

Kolega

23 I

W poniedziałek w południe „stara” załoga szczęśliwie zakończyła rejs i zeszła na ląd, a my zabraliśmy się za sprzątanie: ja z dzieciakami ogarnialiśmy klasę, tzn. Rychu grasował tam z wielkim czarnym worem na śmieci, Jagienka sprawdzała wytrzymałość futerału na gitarę, bawiliśmy się też w magazynierów i doprowadziliśmy do porządku pozostałe zapasy wody mineralnej. Jakże miło było się oddać czynności tak innej niż to wszystko, co robimy codziennie od dwóch miesięcy, nawet jeśli tą czynnością jest sprzątanie! Bardzo się w tych porządkach spełniłam, muszę przyznać :) Później jeszcze dodatkowo pochłonęła mnie nauka takielunku „Chopina” - postanowiłam zgłębić rozmieszczenie wszystkich 216 (czy coś koło tego) lin, bo następny rejs miał się składać z prawie samych „pasażerów”, nie biorących udziału w wachtach i alarmach, pomyślałam więc, że oprócz włączenia się w codzienne „rejony” (czyli sprzątanie) mogłabym w miarę możliwości pomóc też szkieletowi przy żaglach (oczywiście w takich momentach, w których Adrian mógłby być przy dzieciach). Rozmieszczenie tych wszystkich sznurków jest właściwie dosyć logiczne, ale sprawę komplikują upierdliwe wyjątki, np: szoty mocowane są pod odpowiednimi masztami, wszystkie obok siebie, NIE LICZĄC fokżagla i grotżagla, które mają nagle bliżej rufy; brasy na krzyż, czyli te od grota pod fokmasztem i odwrotnie, też razem, NIE LICZĄC tych od fokżagla oraz od grotżagla i grotmarsla dolnego... itp. Ale wieczorem, po kilkukrotnym przepytaniu przez różne osoby, mogłam już z czystym sumieniem powiedzieć, że UMIEM. 
Tego dnia po południu wrócili też do nas Panda, Buba i Basia z Pietrzykiem, pełni wrażeń po dwóch tygodniach na lądzie – oni opowiadali nam o życzliwości i gościnności mieszkańców Martyniki (Martyniczan?), a my im – o co ciekawszych pomysłach z poprzedniego rejsu.
Załogi zmieniały się na Martynice – dla nas najmniej ciekawej z odwiedzanych wysp, więc te dwa przejściowe dni spędziliśmy na statku, praktycznie nie schodząc na ląd (nie licząc wieczornego wyskoku na internet bez dzieci), ale były to dni zupełnie inne od codziennej rutyny, więc w ogóle nie miałam potrzeby opuszczania statku.
Następnego dnia poznaliśmy sporo nowych osób, bo dojechał słynny „szkielet”. Załoga szkieletowa to typowa dla „Chopina” instytucja, działająca na zasadzie wolontariatu: są to ludzie, którzy dobrowolnie pomagają w remontach statku, a w zamian za to za darmo pływają na rejsy jako „szkielet”, czyli ci właściwi marynarze: wchodzą na reje, pracują przy linach, sterują, odbywają wachty i kambuz. Dla statku są bardzo przydatni, bo dobrze go znają i wykonują w czasie rejsów najważniejszą pracę, a nigdy nie wiadomo, jaka załoga komercyjna się trafi. Właśnie dlatego na rozpoczynającym się rejsie szkieletu miało być aż dziewięć osób. Później wprawdzie okazało się, że pozostała załoga też w większości chce żeglować, a nie tylko być pasażerami, więc ostatecznie ludzi do pracy zrobiło się całkiem sporo.
W ogóle nowa załoga okazała się bardzo sympatyczna, a dla nas o tyle ciekawa, że przyjechali Adriana znajomi z sześcioletnim synem, więc gdy tylko Rysiek go poznał, zaczęło się pokazywanie samolotów, ganianie, jeżdżenie samochodami i inne męskie zabawy. Maks wprawdzie nie zawrócił Ryśkowi w głowie tak, jak można by się spodziewać, ale i tak jest autorytetem, więc my i rodzice Maksa, mieliśmy chłopaków z głowy pierwszego wieczoru. A następnego dnia na wycieczce (znów Rodney Bay na St. Lucii i znów ten piękny park z fortem na górce) chłopaki razem łowili ryby kijami, chodzili po zamkach i grzebali się w piachu. Na koniec jeszcze była wieczorna kąpiel, która niestety przeziębiła nam Ryśka. W nocy dostał gorączki, a dziś rano obudził się ponadto z katarem i wyraźnie chory. Zapewne oprócz wyziębienia w wodzie zrobiły swoje również choróbska toczące różnych innych członków załogi – od paru dni widzi się na pokładzie ludzi z fervexami, chrypą czy w skarpetkach (zdrowy człowiek nie chodzi tu w takim stroju), więc i nas dopadło.
A ja, niezależnie od wszystkich tych miłych i mniej miłych zdarzeń, mam już ochotę i potrzebę powrotu do domu. Ten wyjazd jest chyba o te dwa tygodnie za długi... jak to czytacie z zaśnieżonej Polski, to pewnie myślicie sobie, że mi się w głowie poprzewracało, bo miałam za dobrze, ale jednak takie „nicnierobienie” (ta...nic. Dobre, dobre :)) też potrafi być męczące. Ale nie ukrywam, że Brytyjskie Wyspy Dziewicze i parę innych miejsc po drodze chętnie sobie zobaczę :)... 

Kto tu na kogo poluje? :)






2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Owca dziwnie sie patrzy na Ciebie nie bladą:D Czarna

    OdpowiedzUsuń