23 I
W poniedziałek w południe „stara” załoga szczęśliwie zakończyła rejs i zeszła na ląd, a my zabraliśmy się za sprzątanie: ja z dzieciakami ogarnialiśmy klasę, tzn. Rychu grasował tam z wielkim czarnym worem na śmieci, Jagienka sprawdzała wytrzymałość futerału na gitarę, bawiliśmy się też w magazynierów i doprowadziliśmy do porządku pozostałe zapasy wody mineralnej. Jakże miło było się oddać czynności tak innej niż to wszystko, co robimy codziennie od dwóch miesięcy, nawet jeśli tą czynnością jest sprzątanie! Bardzo się w tych porządkach spełniłam, muszę przyznać :) Później jeszcze dodatkowo pochłonęła mnie nauka takielunku „Chopina” - postanowiłam zgłębić rozmieszczenie wszystkich 216 (czy coś koło tego) lin, bo następny rejs miał się składać z prawie samych „pasażerów”, nie biorących udziału w wachtach i alarmach, pomyślałam więc, że oprócz włączenia się w codzienne „rejony” (czyli sprzątanie) mogłabym w miarę możliwości pomóc też szkieletowi przy żaglach (oczywiście w takich momentach, w których Adrian mógłby być przy dzieciach). Rozmieszczenie tych wszystkich sznurków jest właściwie dosyć logiczne, ale sprawę komplikują upierdliwe wyjątki, np: szoty mocowane są pod odpowiednimi masztami, wszystkie obok siebie, NIE LICZĄC fokżagla i grotżagla, które mają nagle bliżej rufy; brasy na krzyż, czyli te od grota pod fokmasztem i odwrotnie, też razem, NIE LICZĄC tych od fokżagla oraz od grotżagla i grotmarsla dolnego... itp. Ale wieczorem, po kilkukrotnym przepytaniu przez różne osoby, mogłam już z czystym sumieniem powiedzieć, że UMIEM.
Tego dnia po południu wrócili też do
nas Panda, Buba i Basia z Pietrzykiem, pełni wrażeń po dwóch
tygodniach na lądzie – oni opowiadali nam o życzliwości i
gościnności mieszkańców Martyniki (Martyniczan?), a my im – o
co ciekawszych pomysłach z poprzedniego rejsu.
Załogi zmieniały się na Martynice –
dla nas najmniej ciekawej z odwiedzanych wysp, więc te dwa
przejściowe dni spędziliśmy na statku, praktycznie nie schodząc
na ląd (nie licząc wieczornego wyskoku na internet bez dzieci), ale
były to dni zupełnie inne od codziennej rutyny, więc w ogóle nie
miałam potrzeby opuszczania statku.
Następnego dnia poznaliśmy sporo
nowych osób, bo dojechał słynny „szkielet”. Załoga
szkieletowa to typowa dla „Chopina” instytucja, działająca na
zasadzie wolontariatu: są to ludzie, którzy dobrowolnie pomagają w
remontach statku, a w zamian za to za darmo pływają na rejsy jako
„szkielet”, czyli ci właściwi marynarze: wchodzą na reje,
pracują przy linach, sterują, odbywają wachty i kambuz. Dla statku
są bardzo przydatni, bo dobrze go znają i wykonują w czasie rejsów
najważniejszą pracę, a nigdy nie wiadomo, jaka załoga komercyjna
się trafi. Właśnie dlatego na rozpoczynającym się rejsie
szkieletu miało być aż dziewięć osób. Później wprawdzie
okazało się, że pozostała załoga też w większości chce
żeglować, a nie tylko być pasażerami, więc ostatecznie ludzi do
pracy zrobiło się całkiem sporo.
W ogóle nowa załoga okazała się
bardzo sympatyczna, a dla nas o tyle ciekawa, że przyjechali Adriana
znajomi z sześcioletnim synem, więc gdy tylko Rysiek go poznał,
zaczęło się pokazywanie samolotów, ganianie, jeżdżenie
samochodami i inne męskie zabawy. Maks wprawdzie nie zawrócił
Ryśkowi w głowie tak, jak można by się spodziewać, ale i tak
jest autorytetem, więc my i rodzice Maksa, mieliśmy chłopaków z
głowy pierwszego wieczoru. A następnego dnia na wycieczce (znów
Rodney Bay na St. Lucii i znów ten piękny park z fortem na górce)
chłopaki razem łowili ryby kijami, chodzili po zamkach i grzebali
się w piachu. Na koniec jeszcze była wieczorna kąpiel, która
niestety przeziębiła nam Ryśka. W nocy dostał gorączki, a dziś
rano obudził się ponadto z katarem i wyraźnie chory. Zapewne
oprócz wyziębienia w wodzie zrobiły swoje również choróbska
toczące różnych innych członków załogi – od paru dni widzi
się na pokładzie ludzi z fervexami, chrypą czy w skarpetkach
(zdrowy człowiek nie chodzi tu w takim stroju), więc i nas dopadło.
A ja, niezależnie od wszystkich tych
miłych i mniej miłych zdarzeń, mam już ochotę i potrzebę
powrotu do domu. Ten wyjazd jest chyba o te dwa tygodnie za długi...
jak to czytacie z zaśnieżonej Polski, to pewnie myślicie sobie, że
mi się w głowie poprzewracało, bo miałam za dobrze, ale jednak
takie „nicnierobienie” (ta...nic. Dobre, dobre :)) też potrafi
być męczące. Ale nie ukrywam, że Brytyjskie Wyspy Dziewicze i
parę innych miejsc po drodze chętnie sobie zobaczę :)...
Kto tu na kogo poluje? :) |
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńOwca dziwnie sie patrzy na Ciebie nie bladą:D Czarna
OdpowiedzUsuń