Cierpliwość Pandy i Buby do naszych dzieci nie zna granic... |
Czerniejemy! Dzieciaki głównie od
kolan w dół i na rękach, bo resztę ciała zakrywa ubranie i to
ono przyjmuje na siebie cały pokładowy brud, sól, kurz i ciemny
piach z plaży. Ale kolanka Jagienki wieczorem są już w odcieniu
murzyńskim. No, może mulacim :) Adrian natomiast czernieje w
znaczeniu przenośnym: tak wczuwa się w tubylcze życie, że tylko
patrzeć, jak mu się włosy zaczną kręcić! A wszystko za sprawą
Rambo i jego kolegów... ale od początku:
Tutejsza straż przybrzeżna, pełniąca też funkcję służb ratunkowych, stacjonuje tuż koło nas na okręcie, który zwiedzaliśmy już pierwszego dnia po przybyciu (okręt zresztą ma rok i jest na nim o wiele czyściej i nowocześniej niż u nas). Pracują tam napakowani Murzyni w moro, którzy sprawiają groźne wrażenie, ale są bardzo sympatyczni, chętni do współpracy i łasi na chopinowe gadżety :). Ich dowódcę nazwaliśmy Rambo. Po tym, jak oni zwiedzili nasz statek, a potem my – ich, zaczęła się nasza polsko-zielonoprzylądkowa przyjaźń. Potrzebujemy pomocy ich elektryka? - elektryk już siedzi w bebechach naszego statku (koszulka i kubeczek). Trzeba pojechać gdzieś po części i mieć ze sobą kogoś, kto pomoże dogadać się z miejscowymi? Jeden z nich wsiada z naszymi do taksówki i dwie godziny jeździ po mieście (czapeczka, kubeczek, breloczek i flaszka), dzięki czemu płacimy za tę taksówkę 5 razy mniej niż inni turyści. W gratisie (nawet bez pocztówki!) mamy jego numer telefonu w razie gdyby jeszcze był nam potrzebny i zaproszenie wieczorem na lokalny grog do knajpy.
Tutejsza straż przybrzeżna, pełniąca też funkcję służb ratunkowych, stacjonuje tuż koło nas na okręcie, który zwiedzaliśmy już pierwszego dnia po przybyciu (okręt zresztą ma rok i jest na nim o wiele czyściej i nowocześniej niż u nas). Pracują tam napakowani Murzyni w moro, którzy sprawiają groźne wrażenie, ale są bardzo sympatyczni, chętni do współpracy i łasi na chopinowe gadżety :). Ich dowódcę nazwaliśmy Rambo. Po tym, jak oni zwiedzili nasz statek, a potem my – ich, zaczęła się nasza polsko-zielonoprzylądkowa przyjaźń. Potrzebujemy pomocy ich elektryka? - elektryk już siedzi w bebechach naszego statku (koszulka i kubeczek). Trzeba pojechać gdzieś po części i mieć ze sobą kogoś, kto pomoże dogadać się z miejscowymi? Jeden z nich wsiada z naszymi do taksówki i dwie godziny jeździ po mieście (czapeczka, kubeczek, breloczek i flaszka), dzięki czemu płacimy za tę taksówkę 5 razy mniej niż inni turyści. W gratisie (nawet bez pocztówki!) mamy jego numer telefonu w razie gdyby jeszcze był nam potrzebny i zaproszenie wieczorem na lokalny grog do knajpy.
- To co, Rychu, zmalujemy coś? - No pewnie. Szybko się uczysz, mała! |
W ten oto sposób Adrian odbył
niezapomnianą podróż tutejszą rozwalającą się taksówką na
łysych oponach, odkrywając przy okazji, że można tu normalnie
wszystko załatwić, „jak u białych ludzi”. Wieczór zaś
spędził siedząc z tubylcem, Skwarą i Grandem na lokalnym skwerku
pod lokalną palmą , z lokalnym trunkiem w jednej i lokalnymi
pasztecikami z rybą w drugiej ręce, o czym kilka chwil później
opowiadał mi lekuchno plączącym się językiem (też już prawie
lokalnym), kiedy już w większym gronie zasiedliśmy w pobliskiej
knajpie z muzyką na żywo. Lokalną. Jagienka spała w wózku jak
niemowlę, Rychu podobnie spał na statku, a białe dziewczyny
ruszyły w czarne tany! :) (Z białych facetów najdzielniej na
parkiecie trwał Pan Kapitan i jego wierne lokalne fanki.)
Allllllleż tu grają! Barrrdzo mi się podobało, choć po minach muzyków widać było, że to rutyna.
Towarzystwa w Clubo Nautico dotrzymywał
nam wciąż ten sam tubylec, który ma na imię jakoś tam, ale
kumple mówią na niego Puff, co jest podobno odpowiednikiem naszej
gandzi, bo ma oczy, jakby był naćpany. Rzeczywiście ma. Był ze
swoją kobitą, Sylwią, z którą ma 2-letniego synka, a sami są
ledwie po dwudziestce. W ogóle ludzie tutaj wcześnie mają rodziny
– wczorajszy „chłodnik”, który siedział cały dzień przy
naszej klimatyzacji, też wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia
dwa lata, a opowiadał przy kolacji, że ma 4-letniego synka. A przy
okazji podobno nieźle „ogarnia” wszystkie te instalacje, w
których grzebał. Oni tu po prostu nie tracą czasu na studia, tylko
uczą się, czego trzeba, a potem rodzą dzieci, idą do pracy i już.
Średnia długość życia jest tu chyba o 10 lat niższa niż u nas,
więc muszą się wyrabiać. Od tego Davida przy kolacji dowiedziałam
się też, jak przyrządzić owoc chlebowca, bo po rozkrojeniu
naszego skarbu okazało się, że na surowo się tego nie da. Podobno
trzeba ugotować do miękkości i bardzo dobrze smakuje z mięsem.
Spróbujemy!
Irokez, okulary i dwie białe fury. Ktoś fika? |
Ale, żeby nie było, że wszystkie fajne rzeczy robimy, kiedy Rysiek śpi, a na jawie to go tylko uderzamy drzwiami, dzięki czemu uczy się wybaczania, to jemu też daliśmy okazję zapoznania się z tubylcami: poszliśmy na plac zabaw. To miejsce już z daleka mnie zaintrygowało, a i z bliska wyglądało ciekawie. Była to mianowicie konstrukcja z drewnianych belek skręconych pod różnymi kątami i na różnych wysokościach, po których można było brykać i wieszać się na ogonach, a także wejść na zjeżdżalnię, czyli równię pochyłą, również zbitą z desek.
Dla Rycha te wszystkie drążki były
jeszcze za trudne, ale parę lat starsi lokalni chłopcy ganiali się
tam bez problemów. A jak zobaczyli, że podoba mu się zjeżdżalnia,
tylko nie umie sam na nią wejść, to po prostu brali go na ręce i
wnosili. A potem siadali całą czwórką, z Ryśkiem w środku i na
coś podobnego do „uno, dos, tres” zjeżdżali wszyscy razem w
dół. Następnie przez chwilę się zastanawiali, co w naszym
dziwnym języku oznacza „jecie jaz ce!”, wnosili go z powrotem i
zjeżdżali jecie jaz. I tak z 10 razy. Śliczny obrazek :)
(Następnego dnia, gdy siedzieliśmy na
plaży, kilku tutejszych chłopców przechodząc powiedziało mi
„Hello”. A na to Karol zapytał zupełnie bez zdziwienia, z
naturalną życzliwością: „Znajomi?”. :) Nie jestem wprawdzie
pewna, czy to byli ci sami, bo z następną grupką turystów
siedzących na plaży też się przywitali, ale i tak uważam, że
mam „znajomych” w Mindelo :)
W ogóle nietrudno tu „zadzierzgnąć” znajomość: na drugim spacerze po mieście spotkaliśmy dwóch tubylców poznanych poprzedniego dnia (jeden wcisnął nam koszulkę, drugi zagonił do knajpy) i obaj nas poznali, przywitali się i zamienili z nami parę słów. Nie sądzę wprawdzie, żeby była to zupełnie szczera i bezinteresowna przyjaźń, ale to i tak miłe :)
W ogóle nietrudno tu „zadzierzgnąć” znajomość: na drugim spacerze po mieście spotkaliśmy dwóch tubylców poznanych poprzedniego dnia (jeden wcisnął nam koszulkę, drugi zagonił do knajpy) i obaj nas poznali, przywitali się i zamienili z nami parę słów. Nie sądzę wprawdzie, żeby była to zupełnie szczera i bezinteresowna przyjaźń, ale to i tak miłe :)
Cholera Owca jak ja wam zazdraszcze...
OdpowiedzUsuńJa też ... A u nas mrozy się zaczynają, wyngla do pieca muszę dorzucać. Cinżko Pani, cinżko :P
OdpowiedzUsuńSuper to zdjęcie Jagny z Rychem. Nie wiem, jak przeżyjemy Wasz przelot przez Atlantyk bez nowych fotek i wiadomości. Ale tak się pocieszam,że skoro pierwszy miesiąc jakoś minął, to może dalej też się da i myślę wtedy o rodzicach Kaczki, że oni mieli jeszcze gorzej,kiedy każde z dzieci było w innym końcu świata więc pewnie można...A Wy trzymajcie się tam nadal tak dziarsko jak do tej pory. Buziaczki od nas i Wojtków i Krzyśków i Eli z rodziną i Maćków i Stęperskich i Szczepaniaków i Szymańskich i Cioci Ali i moich dziewczyn ze szkoły i pani Gadzinowskieji ...zapomniałam kto jeszcze prosił,żeby Was pozdrowić :)
OdpowiedzUsuńRyś wygląda cudownie z tym irokezem, a jego wspólne zdjęcie z Jagienką rozbroiło zarówno mnie i moją Mamę ;) Swoją drogą macie serdeczne pozdrowienia od niej :)
OdpowiedzUsuńMoja Mama (ponieważ zna Was z moich opowieści oraz fotorelacji wcześniejszych) zażądała codziennego czytania bloga :D
Mam pytanie... Ile plus minus czasu zajmie Wam przelot przez Atlantyk?
Uściski z mroźnej i śnieżnej Polski :)