czwartek, 27 grudnia 2012

Tambuźnik

Zauważyłam dziś, że mój poziom znudzenia i frustracji (i podejrzewam, że nie tylko mój) rośnie proporcjonalnie do amplitudy fali. Na chorobę morską wprawdzie już chyba nikt nie cierpi, ale jednak przy dużej fali wielu rzeczy się nie da robić, a jeszcze więcej – po prostu się nie chce. Jednak wczoraj po południu ocean troszkę się wyprostował i dziś wszystko stało się jakby piękniejsze. Wprawdzie spadła nam prędkość i wciąż do celu pozostaje „jakieś 7 dni”, ale przynajmniej w mojej wyobraźni są to dni ciekawsze niż te rozbujane.
Pasją Ryśka stała się ostatnio pomoc w kambuzie. Dla niewtajemniczonych: kambuz to kuchnia i każdy z uczniów ma co pewien czas wachtę kambuzową (czyli potocznie: „ma kambuz”), to znaczy, że jest tego dnia zwolniony z prawie wszystkich lekcji i przez cały dzień wraz z dwoma innymi uczniami jest do dyspozycji kuka. Obiera warzywa, nakrywa do stołu, podczas posiłków donosi to, co potrzebne, zmywa, a na koniec sprząta cały kambuz. Ogólnie jest to ciężka praca, zwłaszcza przy dużych przechyłach, bo wtedy jeszcze wszystko lata, gary (bo naczynia tej wielkości to jak dla mnie już nie garnki) jeżdżą po piecu, gorąco... nie dziwię się Markowi, że jak za mocno buja to „robi się nerwowy”. Natomiast przy sprzyjających warunkach praca w kambuzie ma wielu amatorów, na czele których stanął ostatnio nasz Rysiek. Po śniadaniu oraz w okolicach obiadu i kolacji można spotkać na trasie kambuz-mesa załogi-mesa oficerska małego pomocnika noszącego serki, masło, dżem, sztućce, kubeczki, ziemniaki... Zarobiony jest niemiłosiernie i zagadnięty o cokolwiek zazwyczaj odpowiada: „Mam TAMBUZ!”. Czasem, gdy zbliżę się w nieodpowiednim momencie, Mały Kambuźnik marszczy brwi, odgania mnie ręką i woła: „Ja pomadam, mamo!” Chwilami wprawdzie nie mam pewności, czy to rzeczywiście pomoc, ale jak na razie niczego nie potłukł i nie wyrzucają go stamtąd jeszcze, więc niech robi, póki ma zapał.
Przy okazji scenka rodzajowa na ten temat: Pod koniec obiadu Jagienka siedzi w swoim krzesełku, z butelką tkwiącą w buzi. Drugi koniec butelki trzyma Rysiek, który ostatnio nauczył się ją poić („Ja jom napoje!”), więc przechyla profesjonalnie, jak należy (daje jej wprawdzie niewiele czasu po przechyleniu, więc musi się dziewczyna wyrabiać z tym ssaniem, ale jakoś im to idzie). Całą akcję nadzoruje Adrian, który w pewnym momencie zagaduje do Ryśka: „Rysiek, a Ty nie masz kambuza?”. W tym momencie Rychu zamiera, spogląda na Adriana, spogląda na butelkę i po chwili oddaje ją tacie, mówiąc: „To Ty ją napój, a ja mam tambuz!”

Rysiek ściera okruszki ze stołu po śniadaniu


Z kolei najnowszą pasją Adriana i moją jest tworzenie prezentów gwiazdkowych dla dzieciaków. Początkowo chciałam zabrać prezenty ze sobą z Polski, ale Adrian podpowiedział, żeby je kupić gdzieś po drodze, to będą bardziej wyjątkowe. Pomysł sam w sobie niegłupi, tyle, że oczywiście zapomnieliśmy go zrealizować, a teraz nie mamy pewności, czy zawitamy na ląd jeszcze przed Świętami. I właśnie dlatego prezenty w tym roku będą wyjątkowe! Nie mając dostępu do gotowych produktów, robimy je sami. To niesamowite, jak zbawienne dla ludzkiej kreatywności są warunki, w jakich się znajdujemy. Nie ma tu nic gotowego, same półprodukty, nie ma też internetu, żeby „coś ściągnąć”, więc kiedy trzeba mieć dla kogoś prezent, kwitnie twórczość i to taka naprawdę stuprocentowa. W robieniu prezentów urodzinowych na „Chopinie” wyspecjalizowała się Kaczka, którą co chwilę można spotkać przygotowującą dla kogoś niespodziankę. Ledwie skończyła papierową krowę z ciasteczkami dla Oli, a już ślęczy nad kolejnym dziełkiem. Ale inni też nie próżnują: zbliżają się Święta, zrobiliśmy losowanie obdarowywanych, więc ludzie lepią, rysują, dłubią...
My z Adrianem postawiliśmy na dziedziny, w których zawsze czuliśmy się najlepiej: Adrian – majsterkowanie, ja – pisanie. I tak oto na półce w mesie oficerskiej, ukryte za musztardą, leżą i czekają na polakierowanie absolutnie najpiękniejsze drewniane grabki, jakie kiedykolwiek widzieliście, a tuż obok mnie na stole – czekająca na ilustracje Hendrzecha-Telewizora książeczka z wierszykiem „O małym piracie, co mokre miał gacie”, pisana na starej mapie. Jedno i drugie wykonane własnoręcznie. Adrian cały dzień spędził przy tokarce, tocząc najpierw modrzewiowe grabki dla Rysia, a potem mahoniową główkę do lalki dla Jagienki (tułów zamierzam uszyć jutro z flanelowej pieluszki). Ja natomiast od dwóch dni wymyślam wierszyki do tomiku. Powstały trzy dość duże formy i jeden limeryk, z których po konsultacjach z grafikiem wybraliśmy jedną opowieść do zilustrowania i oprawienia. Zdjęcia pierwszych dwóch i ostatniej strony książeczki – poniżej.

O MAŁYM PIRACIE, CO MOKRE MIAŁ GACIE

Po ogromnym oceanie pełnym bardzo słonej wody
pływał statek, a na statku siedział pirat jeszcze młody.
- Czy wygodnie mu się żyło? Był szczęśliwy? - zapytacie.
- Nie do końca – odpowiadam – bo wciąż mokre miewał gacie!
 
Gdy wychodził na swą wachtę o godzinie czwartej rano,
na dzień dobry w twarz dostawał morską falą z białą pianą.
Twarz to jeszcze nic takiego, zaraz wyschnie liczko małe.
Problem niżej się zaczynał, bo i gacie mokre całe!

Na wesołą zwykle buzię smutek cieniem swym się kładzie:
Bo jak siedzieć w mokrych majtach tyle czasu na pokładzie?
Jak ma pirat stać za sterem, kiedy pupa mokra taka?
W oczach łzy ma, lecz wytrzyma, bo wyjść nie chce na mięczaka!

Od tej pory mały pirat co dzień chodzi w majtkach z gumy
i na myśl o swej bystrości cały aż pęcznieje z dumy.
A kamraci w mokrych gaciach czy to piątek czy niedziela,
patrzą, że łez w oczach nie ma i go mają za twardziela.



3 komentarze:

  1. Boska :) Czyli oprócz książki na podstawie bloga, wydasz jeszcze książeczkę dla dzieci ! Zdolniacha :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale CZAD! :)
    Tekst i ilustracje cudowne!
    Szczerze podziwiam autorów! :D

    OdpowiedzUsuń