Zauważyłam dziś, że mój poziom
znudzenia i frustracji (i podejrzewam, że nie tylko mój) rośnie
proporcjonalnie do amplitudy fali. Na chorobę morską wprawdzie już
chyba nikt nie cierpi, ale jednak przy dużej fali wielu rzeczy się
nie da robić, a jeszcze więcej – po prostu się nie chce. Jednak
wczoraj po południu ocean troszkę się wyprostował i dziś
wszystko stało się jakby piękniejsze. Wprawdzie spadła nam
prędkość i wciąż do celu pozostaje „jakieś 7 dni”, ale
przynajmniej w mojej wyobraźni są to dni ciekawsze niż te
rozbujane.
Pasją Ryśka stała się ostatnio
pomoc w kambuzie. Dla niewtajemniczonych: kambuz to kuchnia i każdy
z uczniów ma co pewien czas wachtę kambuzową (czyli potocznie: „ma
kambuz”), to znaczy, że jest tego dnia zwolniony z prawie
wszystkich lekcji i przez cały dzień wraz z dwoma innymi uczniami
jest do dyspozycji kuka. Obiera warzywa, nakrywa do stołu, podczas
posiłków donosi to, co potrzebne, zmywa, a na koniec sprząta cały
kambuz. Ogólnie jest to ciężka praca, zwłaszcza przy dużych
przechyłach, bo wtedy jeszcze wszystko lata, gary (bo naczynia tej
wielkości to jak dla mnie już nie garnki) jeżdżą po piecu,
gorąco... nie dziwię się Markowi, że jak za mocno buja to „robi
się nerwowy”. Natomiast przy sprzyjających warunkach praca w
kambuzie ma wielu amatorów, na czele których stanął ostatnio nasz
Rysiek. Po śniadaniu oraz w okolicach obiadu i kolacji można
spotkać na trasie kambuz-mesa załogi-mesa oficerska małego
pomocnika noszącego serki, masło, dżem, sztućce, kubeczki,
ziemniaki... Zarobiony jest niemiłosiernie i zagadnięty o cokolwiek
zazwyczaj odpowiada: „Mam TAMBUZ!”. Czasem, gdy zbliżę się w
nieodpowiednim momencie, Mały Kambuźnik marszczy brwi, odgania mnie
ręką i woła: „Ja pomadam, mamo!” Chwilami wprawdzie nie mam
pewności, czy to rzeczywiście pomoc, ale jak na razie niczego nie
potłukł i nie wyrzucają go stamtąd jeszcze, więc niech robi,
póki ma zapał.
Przy okazji scenka rodzajowa na ten temat: Pod koniec obiadu Jagienka siedzi w swoim krzesełku, z butelką tkwiącą w buzi. Drugi koniec butelki trzyma Rysiek, który ostatnio nauczył się ją poić („Ja jom napoje!”), więc przechyla profesjonalnie, jak należy (daje jej wprawdzie niewiele czasu po przechyleniu, więc musi się dziewczyna wyrabiać z tym ssaniem, ale jakoś im to idzie). Całą akcję nadzoruje Adrian, który w pewnym momencie zagaduje do Ryśka: „Rysiek, a Ty nie masz kambuza?”. W tym momencie Rychu zamiera, spogląda na Adriana, spogląda na butelkę i po chwili oddaje ją tacie, mówiąc: „To Ty ją napój, a ja mam tambuz!”
Przy okazji scenka rodzajowa na ten temat: Pod koniec obiadu Jagienka siedzi w swoim krzesełku, z butelką tkwiącą w buzi. Drugi koniec butelki trzyma Rysiek, który ostatnio nauczył się ją poić („Ja jom napoje!”), więc przechyla profesjonalnie, jak należy (daje jej wprawdzie niewiele czasu po przechyleniu, więc musi się dziewczyna wyrabiać z tym ssaniem, ale jakoś im to idzie). Całą akcję nadzoruje Adrian, który w pewnym momencie zagaduje do Ryśka: „Rysiek, a Ty nie masz kambuza?”. W tym momencie Rychu zamiera, spogląda na Adriana, spogląda na butelkę i po chwili oddaje ją tacie, mówiąc: „To Ty ją napój, a ja mam tambuz!”
Rysiek ściera okruszki ze stołu po śniadaniu |
Z kolei najnowszą pasją Adriana i moją jest tworzenie prezentów gwiazdkowych dla dzieciaków. Początkowo chciałam zabrać prezenty ze sobą z Polski, ale Adrian podpowiedział, żeby je kupić gdzieś po drodze, to będą bardziej wyjątkowe. Pomysł sam w sobie niegłupi, tyle, że oczywiście zapomnieliśmy go zrealizować, a teraz nie mamy pewności, czy zawitamy na ląd jeszcze przed Świętami. I właśnie dlatego prezenty w tym roku będą wyjątkowe! Nie mając dostępu do gotowych produktów, robimy je sami. To niesamowite, jak zbawienne dla ludzkiej kreatywności są warunki, w jakich się znajdujemy. Nie ma tu nic gotowego, same półprodukty, nie ma też internetu, żeby „coś ściągnąć”, więc kiedy trzeba mieć dla kogoś prezent, kwitnie twórczość i to taka naprawdę stuprocentowa. W robieniu prezentów urodzinowych na „Chopinie” wyspecjalizowała się Kaczka, którą co chwilę można spotkać przygotowującą dla kogoś niespodziankę. Ledwie skończyła papierową krowę z ciasteczkami dla Oli, a już ślęczy nad kolejnym dziełkiem. Ale inni też nie próżnują: zbliżają się Święta, zrobiliśmy losowanie obdarowywanych, więc ludzie lepią, rysują, dłubią...
My z Adrianem postawiliśmy na dziedziny, w których zawsze czuliśmy się najlepiej: Adrian – majsterkowanie, ja – pisanie. I tak oto na półce w mesie oficerskiej, ukryte za musztardą, leżą i czekają na polakierowanie absolutnie najpiękniejsze drewniane grabki, jakie kiedykolwiek widzieliście, a tuż obok mnie na stole – czekająca na ilustracje Hendrzecha-Telewizora książeczka z wierszykiem „O małym piracie, co mokre miał gacie”, pisana na starej mapie. Jedno i drugie wykonane własnoręcznie. Adrian cały dzień spędził przy tokarce, tocząc najpierw modrzewiowe grabki dla Rysia, a potem mahoniową główkę do lalki dla Jagienki (tułów zamierzam uszyć jutro z flanelowej pieluszki). Ja natomiast od dwóch dni wymyślam wierszyki do tomiku. Powstały trzy dość duże formy i jeden limeryk, z których po konsultacjach z grafikiem wybraliśmy jedną opowieść do zilustrowania i oprawienia. Zdjęcia pierwszych dwóch i ostatniej strony książeczki – poniżej.
Ksiazka jest super!
OdpowiedzUsuńBoska :) Czyli oprócz książki na podstawie bloga, wydasz jeszcze książeczkę dla dzieci ! Zdolniacha :)
OdpowiedzUsuńAle CZAD! :)
OdpowiedzUsuńTekst i ilustracje cudowne!
Szczerze podziwiam autorów! :D