czwartek, 6 grudnia 2012

4 XII - MINDELO!

Jagienka ściemnia tutejszego Boba Budowniczego (Rysio jak widzi
pracowników portu w takich kaskach, mówi: "O, Boby som!")


Byliśmy w mieście Mindelo na rodzinno-towarzyskim spacerze z posiłkiem. Ja generalnie dużo nie podróżuję, za granicę wyjeżdżam rzadko i nie mogę powiedzieć, że „wiele już w życiu widziałam”, ale tym łatwiej przychodzi mi napisać, że w TAK OBCYM kraju jak ta Republika Zielonego Przylądka jeszcze nie byłam! Tu jest tak... afrykańsko! Właściwie, to chyba tak właśnie wyobrażałam sobie „tego typu” kraj. Otóż: prawie wszyscy są albo bardzo albo trochę mniej czarni, (bo zdaje się, że większość tutejszej ludności to Mulaci), co było wprawdzie do przewidzenia, ale i tak uderza, jeśli człowiek nieprzyzwyczajony. Poza tym oni się tu zupełnie inaczej zachowują niż ludzie u nas. Gdy udaliśmy się do miasta, natrafiliśmy wkrótce na wąskie brukowane uliczki, przy których siedziały panie sprzedające warzywa i owoce, przy czym najpopularniejsze oprócz bananów wcale nie były pomarańcze czy mango (takich nie spotkaliśmy w ogóle), ale: sałata, ziemniaki (zwykłe i słodkie), cukinie i kabaczki, cebula, marchew, natka pietruszki i jakaś odmiana fasoli, którą większość tych kobiet na bieżąco wyłuskiwała ze strąków, trzymając sobie na kolanach w dużych płaskich miskach. Mimo to udało nam się kupić na przykład owoc chlebowca, który bardzo spodobał się Rysiowi, ale po rozkrojeniu okazał się nie za bardzo jadalny na surowo – musimy dowiedzieć się, jak go przyrządzić, bo pan na straganie oczywiście zachwalał, że to bardzo dobre.


Taka Pani przechadzała się po porcie

No właśnie – państwo na straganach. Już pierwszemu takiemu spotkanemu na ulicy udało się namówić nas na koszulkę z napisem „Cabo Verde” dla Rysia, przy czym nam z kolei udało się go namówić na obniżenie ceny. 1:1. Dalej spotkaliśmy pana, który zagonił nas do swojej knajpy. Szczerze mówiąc w ogóle nie chciało mi się tam wchodzić, bo była nieco obskurna i ciasna i jakoś nie widziała mi się jako idealne miejsce na przekąskę z dzieciakami, ale resztę towarzystwa skusiły wiszące na ścianach plakaty z żaglowcami i pamiątki po załogach przypływających tu z całego świata, więc zostaliśmy (pamiątkowe listy od polskich jachtów też były). Ostrzeżeni, żeby nie pić tutejszej wody i ogólnie uważać na higienę, strofowaliśmy Ryśka, żeby nie brał rąk do buzi i cierpliwie czekaliśmy na swoje dania. Przekąsek nie było, więc zamówiliśmy jedzenie obiadowe, które – gdy wreszcie przyszło – zrekompensowało nam wszystkie minusy. Bardzo to były miłe danka :) Na naszym stole wylądowały: zupa rybna, mięsna specjalność zakładu z plastrami mięska, jajkiem sadzonym i warzywami, kawałki ryby z cebulką, „stek z tuńczyka”, który okazał się czymś w rodzaju potrawki i omlet z langustą. Każde z tych dań podane było z ryżem, frytkami, sałatą, kapustą itp. No bardzo mi się spodobało, muszę przyznać (inna sprawa, że cholerrrrrrrrrnie głodna byłam!) Jak tylko pani przyniosła nam jedzenie, pan od zaganiania wziął się za Jagienkę (to widocznie normalka tutaj), która potem przeszła w ręce pani kelnerki, ale zrobiła małą awanturę, gdy wynieśli ją za parawanik (my zresztą też trochę się martwiliśmy, że wejdzie do menu...), więc oddali. Ale, co należy podkreślić, bo rzuca się w oczy, wszyscy ci ludzie – czy to w tym barze, czy potem na bazarku czy na ulicy – są bardzo mili i strasznie się garną do dzieciaków. I to nie tak nachalnie, żeby je zaraz dotykać, tarmosić czy coś, tylko po prostu uśmiechają się do nich, zagadują, podśpiewują... ale po prostu gromadnie! Myślę, że taka pulchna, biała Jagienka w różowym kapelusiku może być dla tutejszych szczególnie urocza, a i ona, choć momentami nieco zbita z tropu, raczej ich polubiła. Rysiek w zależności od dnia jest mniej lub bardziej chętny do zawierania nowych znajomości, ale też był wszystkim i wszystkimi raczej zainteresowany. Po obiedzie poszliśmy na mały bazarek, na którym zrobiliśmy duże zakupy. Targowaliśmy się ostro, ale dzięki temu kupiliśmy parę fajnych pamiątek i obie strony były zadowolone :) Mamy np. sukienkę dla mnie, biżuterię dla Babć obu i kalimbę (to taki śmieszny, prosty, plumkający instrumencik)! A Gosia wracała na statek w towarzystwie Jureczka, czyli bardzo malowniczej szczęki rekina. Prawdziwej. Wielkiej. Ostrej. Takiej:

Ćśśś...! Właśnie zasnął...

 No i tak. Poza tym ludzie na skwerku między plażą a ulicą siedzą pod jakimiś wiatami i grają w karty, łowią ryby, coś pichcą i ogólnie koczują, kobity noszą na głowach różne pudełka i michy bez trzymania, gdzieś tam między tym wszystkim śpią dzieciaki na czymkolwiek przykryte czymkolwiek i snuje się sporo bezpańskich psów. Zdjęć za bardzo nie robiłam, bo po pierwsze podobno oni nie bardzo to lubią, a po drugie jakoś nie mogę się przełamać i robić ludziom zdjęć tak perfidnie prosto w twarz, jak zwierzakom. A przecież to właśnie ludzie i to, co robią, jest tu dla nas najciekawsze.

A w porcie powstają ślady po nas. Początki...
...i końce.


Obrys Rycha też zostanie! (do pierwszego deszczu)
Nie można powiedzieć, żeby było tu czysto, ładnie i przytulnie (np. muszelkę na piachu przy wodzie (celowo nie nazywam go plażą) z trudem dostrzegłam pomiędzy śmieciami), ale mimo to jest dość... miło. Jest ciepło, są palmy, ludzie są przyjaźni. Podoba nam się. :) Ale ich wody i tak nie będziemy pić.

2 komentarze: