|
Jagienka ściemnia tutejszego Boba Budowniczego (Rysio jak widzi pracowników portu w takich kaskach, mówi: "O, Boby som!") |
Byliśmy w mieście
Mindelo na rodzinno-towarzyskim spacerze z posiłkiem. Ja generalnie
dużo nie podróżuję, za granicę wyjeżdżam rzadko i nie mogę
powiedzieć, że „wiele już w życiu widziałam”, ale tym
łatwiej przychodzi mi napisać, że w TAK OBCYM kraju jak ta
Republika Zielonego Przylądka jeszcze nie byłam! Tu jest tak...
afrykańsko! Właściwie, to chyba tak właśnie wyobrażałam sobie
„tego typu” kraj. Otóż: prawie wszyscy są albo bardzo albo
trochę mniej czarni, (bo zdaje się, że większość tutejszej
ludności to Mulaci), co było wprawdzie do przewidzenia, ale i tak
uderza, jeśli człowiek nieprzyzwyczajony. Poza tym oni się tu
zupełnie inaczej zachowują niż ludzie u nas. Gdy udaliśmy się do
miasta, natrafiliśmy wkrótce na wąskie brukowane uliczki, przy
których siedziały panie sprzedające warzywa i owoce, przy czym
najpopularniejsze oprócz bananów wcale nie były pomarańcze czy
mango (takich nie spotkaliśmy w ogóle), ale: sałata, ziemniaki
(zwykłe i słodkie), cukinie i kabaczki, cebula, marchew, natka
pietruszki i jakaś odmiana fasoli, którą większość tych kobiet
na bieżąco wyłuskiwała ze strąków, trzymając sobie na kolanach
w dużych płaskich miskach. Mimo to udało nam się kupić na
przykład owoc chlebowca, który bardzo spodobał się Rysiowi, ale
po rozkrojeniu okazał się nie za bardzo jadalny na surowo –
musimy dowiedzieć się, jak go przyrządzić, bo pan na straganie
oczywiście zachwalał, że to bardzo dobre.
|
Taka Pani przechadzała się po porcie |
No właśnie – państwo
na straganach. Już pierwszemu takiemu spotkanemu na ulicy udało się
namówić nas na koszulkę z napisem „Cabo Verde” dla Rysia, przy
czym nam z kolei udało się go namówić na obniżenie ceny. 1:1.
Dalej spotkaliśmy pana, który zagonił nas do swojej knajpy.
Szczerze mówiąc w ogóle nie chciało mi się tam wchodzić, bo
była nieco obskurna i ciasna i jakoś nie widziała mi się jako
idealne miejsce na przekąskę z dzieciakami, ale resztę towarzystwa
skusiły wiszące na ścianach plakaty z żaglowcami i pamiątki po
załogach przypływających tu z całego świata, więc zostaliśmy
(pamiątkowe listy od polskich jachtów też były). Ostrzeżeni,
żeby nie pić tutejszej wody i ogólnie uważać na higienę,
strofowaliśmy Ryśka, żeby nie brał rąk do buzi i cierpliwie
czekaliśmy na swoje dania. Przekąsek nie było, więc zamówiliśmy
jedzenie obiadowe, które – gdy wreszcie przyszło –
zrekompensowało nam wszystkie minusy. Bardzo to były miłe danka :)
Na naszym stole wylądowały: zupa rybna, mięsna specjalność
zakładu z plastrami mięska, jajkiem sadzonym i warzywami, kawałki
ryby z cebulką, „stek z tuńczyka”, który okazał się czymś w
rodzaju potrawki i omlet z langustą. Każde z tych dań podane było
z ryżem, frytkami, sałatą, kapustą itp. No bardzo mi się
spodobało, muszę przyznać (inna sprawa, że cholerrrrrrrrrnie
głodna byłam!) Jak tylko pani przyniosła nam jedzenie, pan od
zaganiania wziął się za Jagienkę (to widocznie normalka tutaj),
która potem przeszła w ręce pani kelnerki, ale zrobiła małą
awanturę, gdy wynieśli ją za parawanik (my zresztą też trochę
się martwiliśmy, że wejdzie do menu...), więc oddali. Ale, co
należy podkreślić, bo rzuca się w oczy, wszyscy ci ludzie – czy
to w tym barze, czy potem na bazarku czy na ulicy – są bardzo mili
i strasznie się garną do dzieciaków. I to nie tak nachalnie, żeby
je zaraz dotykać, tarmosić czy coś, tylko po prostu uśmiechają
się do nich, zagadują, podśpiewują... ale po prostu gromadnie!
Myślę, że taka pulchna, biała Jagienka w różowym kapelusiku
może być dla tutejszych szczególnie urocza, a i ona, choć
momentami nieco zbita z tropu, raczej ich polubiła. Rysiek w
zależności od dnia jest mniej lub bardziej chętny do zawierania
nowych znajomości, ale też był wszystkim i wszystkimi raczej
zainteresowany. Po obiedzie poszliśmy na mały bazarek, na
którym zrobiliśmy duże zakupy. Targowaliśmy się ostro, ale
dzięki temu kupiliśmy parę fajnych pamiątek i obie strony były
zadowolone :) Mamy np. sukienkę dla mnie, biżuterię dla Babć obu
i kalimbę (to taki śmieszny, prosty, plumkający instrumencik)! A
Gosia wracała na statek w towarzystwie Jureczka, czyli bardzo
malowniczej szczęki rekina. Prawdziwej. Wielkiej. Ostrej.
Takiej:
|
Ćśśś...! Właśnie zasnął... |
No i tak. Poza tym ludzie na skwerku między plażą a
ulicą siedzą pod jakimiś wiatami i grają w karty, łowią ryby,
coś pichcą i ogólnie koczują, kobity noszą na głowach różne
pudełka i michy bez trzymania, gdzieś tam między tym wszystkim
śpią dzieciaki na czymkolwiek przykryte czymkolwiek i snuje się
sporo bezpańskich psów. Zdjęć za bardzo nie robiłam, bo po
pierwsze podobno oni nie bardzo to lubią, a po drugie jakoś nie
mogę się przełamać i robić ludziom zdjęć tak perfidnie prosto
w twarz, jak zwierzakom. A przecież to właśnie ludzie i to, co
robią, jest tu dla nas najciekawsze.
|
A w porcie powstają ślady po nas. Początki... |
|
...i końce. |
|
Obrys Rycha też zostanie! (do pierwszego deszczu) |
Nie można powiedzieć,
żeby było tu czysto, ładnie i przytulnie (np. muszelkę na piachu
przy wodzie (celowo nie nazywam go plażą) z trudem dostrzegłam
pomiędzy śmieciami), ale mimo to jest dość... miło. Jest ciepło,
są palmy, ludzie są przyjaźni. Podoba nam się. :) Ale ich wody i
tak nie będziemy pić.
Fajna ta Polska z SZopenem :D
OdpowiedzUsuńNo, pierwszorzędna!
OdpowiedzUsuń