18 I
Dalej zwiedzamy Grenadyny, jak dla mnie
trochę zbyt dokładnie, choć i tak Skwara wybiera wyspy w miarę
możliwości zróżnicowane (zróżnicowane jak na Karaiby, bo w
gruncie rzeczy wszystkie te wyspy tutaj są do siebie podobne).
Wprawdzie niewiele brakowało, a przenieślibyśmy się z jednej
łachy piachu na drugą, żeby amatorzy imprezowania na plaży mogli
smażyć się w tym samym słońcu leżąc na podobnym piachu pod
taką samą palmą, ale ostatecznie wyszło tak, że zaliczyliśmy
najpierw typową plażę na Tobago Cays, potem spacer po nieco
opustoszałej wioseczce na Mayreau, a później jeszcze uroczą
turystyczną miejscowość na Bequi (a w międzyczasie była jeszcze
Palm Island, ale w nocy, więc my akurat nawet tam nie schodziliśmy).
Po kolei jednak:
|
Utłukliśmy wreszcie nasze kakao. Naglem w skorupie po kokosie. Smakuje...niekakaowo, ale popracujemy nad nim jeszcze :) |
Tobago Cays to 4 małe,
niezamieszkałe wysepki. Niezamieszkałe, więc... bezludne, choć
słysząc to słowo wyobrażałam sobie raczej kawałek piachu z
palemką, BEZ LUDZI, a nie pełną turystów plażę, zapach
grillowanych homarów i stoiska z koszulkami. Niemniej nikt tu na
stałe nie mieszka, więc niech będzie, że BYLŚMY NA BEZLUDNEJ
WYSPIE. Lądując na niej należy wyjść z pontonu prosto do wody,
bo nie ma tu kei (sama się nie zbuduje), a następnie uwalić się
na plaży lub oddać innym tutejszym rozrywkom, których jak na wyspę
bezludną, jest całkiem sporo. Wszyscy zazwyczaj rzucają się
najpierw na koszulki, które uważają za „zajebiste” -
przyznaję, że są fajne, ale nie przesadzałabym z tymi zachwytami,
może dlatego, że po odwiedzeniu kilku wysepek pełnych straganów z
takimi samymi koszulkami nieco mi się już przejadły napisy „Sail
fast – live slow”, „Born to sail – forced to work”, czy
„Sail more – work less”. Ja się wprawdzie z tymi tekstami
jakoś specjalnie nie utożsamiam, ale uważam, że fioletowa „Born
to sail – forced to work” będzie się idealnie prezentować na
moim Mężu w biurze 3Oceans po powrocie do Polski :).
|
Kaczka nas ustrzeliła przy koszulkach |
Inną atrakcją wysepki są lobstery,
których już nawet nie tłumaczyliśmy na homara, langustę, czy
czym to naprawdę jest. Lobster jest lobster. Zamiast zajmować się
lingwistyką każdy wolał to zjeść albo zrobić sobie z tym
zdjęcie, zwłaszcza, że kolesie z jeszcze żywymi takimi robalami
łazili po plaży i zachęcali. Wygląda takie coś przepaskudnie –
robal wielkości kota, w skorupie, z wąsami, jakąś straszną
ilością nóżek różnej długości i jeszcze rusza tymi-tymi.
Ble....! Adrian oczywiście się napalił i nie spoczął, dopóki
nie ustalił szczegółowo ceny w odpowiednim przeliczniku na
odpowiednią walutę i wówczas mógł zasiąść do uczty. Bez
szału, ale dobre.
|
Negocjacje prawie osobiście z lobsterem |
Następnie można także przysnąć w
cieniu drzewka (jak Jagienka) a po przebudzeniu wybrać się
ścieżynką (za koszulkami w prawo) przez trawkę na inną plażę,
przy której jest ładna rafa, kolejne stoisko z koszulkami i iguany
wyłażące z krzaków, żeby się powygrzewać na słonku. Te były
super! Normalnie lezie Ci taka wielka jaszczura wolnym krokiem jakby
nigdy nic, bo w końcu jest u siebie i przymyka oczy z zadowolenia,
bo jej „fajnie jest na słońcu”. Chwyciłam zaraz za aparat
Kaczki, który nam zostawiła, bo nie wzięliśmy swojego, a Rychu
(ostatnio pasjonat fotografii) postanowił mi pomóc i zadbać o
prawa autorskie: „Ja jom zapytam, tom jascule, cy ona ce djęcie!
Ces djęcie, jasculo?!” Jascula nie chciała, więc pośpiesznie
(jak na iguanę) ukryła się w kępie suchej trawy, a mały
formalista uderzył do drugiej: „A Ty ces djęcie, jasculooo?!”
Ta była zdecydowanie odważniejsza albo po prostu miała większe
parcie na międzynarodową karierę, bo ochoczo i bardzo energicznie
pokiwała głową. Mój agent więc odwrócił się do mnie,
zadowolony z dobrze wykonanego zadania, i oznajmił: „Ona ce,
mamo!” Ce to ma:
Wracając do rozrywek, jakie ma do
zaoferowania jedna z Tobago Cays: piasek. Był IDEALNY, drobniutki i
lepiący, więc zaraz rzuciliśmy się z Rychem do budowania zamku
(choć zanim zaczął on przypominać zamek, znajomi z załogi pytali
podejrzliwie, co ja tu przy dziecku lepię). Przed dłuższą zabawą
na słońcu należy zawsze posmarować się grubo kremem z filtrem.
Zawsze. Nawet kiedy jest się tam samemu (Adrian dołączył trochę
później) z dwójką dzieci i „nie ma czasu”, bo piasek stygnie,
„zresztą to tylko chwila”. Dzieciaki oczywiście posmarowałam
jeszcze na statku, ale sama od początku rejsu ani razu nie używałam
kremu, bo odruchowo unikam słońca i jak dotąd udało mi się
„złapać” opaleniznę jakoś przypadkiem, bez spalenia się. Do
czasu. Wieczorem Adrian smarował głupka, z którym się swego czasu
ożenił grubą warstwą kremu nawilżającego (pozostawionego
zresztą przez poprzednią załogę), a teraz, po dwóch dniach, ten
sam głupek cierpi jak siedzi, leży albo czuje na plecach wspinającą
się Jagienkę. No cóż... co tu dużo mówić, nie błysnęłam.
|
Taką Panią Jagienka sobie przygruchała przy punkcie obserwacyjnym iguan. Pokochały się od razu! |
To były Tobago Cays, a jeszcze tego
samego dnia wieczorem zakotwiczyliśmy przy Mayreau – odległości
między poszczególnymi wysepkami archipelagu Grenadyn są tak małe,
że na przejścia pomiędzy nimi nawet nie stawialiśmy żagli.
Podczas, gdy ja poległam na popołudniowej drzemce z dzieciakami,
Adrian odwiedził słynną tamtejszą plażę pełną pięknych palm,
nazbierał kokosów i uraczył nimi mnie i Jagienkę (Rysiek spał).
Ostatnio stał się już takim kokosowym specjalistą, że ma
stuprocentową skuteczność przy wyborze kokosów nadających się
do zjedzenia. Żaden z sześciu zebranych przez niego tego dnia nie
był ani za młody ani za stary ani za kwaśny ani pusty ani w inny
sposób niezdatny do spożycia – miodzio! :)
|
W czasie, gdy Adrian się rozKOKOSił, Jagienka maltretowała Kaczkę. |
Następnego dnia natomiast wybraliśmy
się rodzinnie na spacerek po wsypie, na której znajdowała się
jedna niewielka wioska, sprawiająca, jakby było w niej mniej ludzi
niż domów. Przypętał się do nas jakiś chyba wioskowy wariat,
który postanowił być naszym przewodnikiem i co chwilę pokazywał
nam palcem dookoła: „Church, school, Union (to inna wyspa), Tobago
Cays, Union, church, school, church”. Zachęcani, wstapiliśmy więc
od maleńkiego kościółka (katolickiego), gdzie za organy robił
bęben, a tabernakulum zdobiła wielka muszla.
|
Ołtarz też swojski |
Sam kościółek był
uroczy, a jeszcze bardziej urzekł nas widok za nim. Oto on:
Odwiedziliśmy też przedszkole, do
którego zaprosiła nas pani przedszkolanka, żebyśmy w wolnym
tłumaczeniu „odpoczęli dziećmi” („to break the children”).
Kiedy małe Murzynki rzuciły się na Rysia, ten nieco się speszył,
więc szybko zmieniły front i uderzyły na Adriana, który – o
dziwo - wyglądał na zadowolonego! Dzieci było ośmioro, z czego
czworo dalej oglądało bajkę, a druga połowa bawiła się z nami.
Najmłodszy Ricky miał 9 miesięcy, najstarsze mogły mieć jakieś
3-4 lata, wszystkie były karne i posłuszane, ale wesołe.
|
Adrian jako murzyński baby-sitter - koniec świata... |
To
niesamowite, jak ci ludzie tutaj się stroją: bardzo rzadko można
spotkać kobietę bez koralików, kwiatów czy innych ozdób we
włosach, na szyi, rękach czy nogach, mężczyźni też zazwyczaj
mają jakiś naszyjnik i sygnety i nawet malutkim dzieciom plecie się
warkoczyki ozdobione koralikami i spineczkami albo zakłada biżuterię
- mały Ricky na przykład miał na rączce koralikową bransoletkę.
Marysia, Polka, którą spotkaliśmy na Martynice, twierdzi, że
tutejsi ludzie generalnie są próżni. I leniwi, dlatego ich domy i
obejścia naprawdę wołają o pomstę do nieba. Widać, nie
zawsze z powodu biedy.
|
To knajpa |
|
To sklepik z pamiątkami w pobliżu kościoła. Powalił mnie na kolana :) |
|
Nie wiem, co to. |
Natomiast kolejna wyspa, Bequia, na
której byliśmy dzisiaj, to urocza wioseczka nastawiona na turystów:
na wybrzeży keja przy kei, knajpki z internetem i stoiska z
pamiątkami. Ceny na straganach owocowych, podobnie, jak na
większości wysp (nie licząc może Dominiki) – wysokie, co nie
przestaje nas zadziwiać. Wydawałoby się, że gdzie jak gdzie, ale
w miejscu, w którym banany rosną przy drodze, a mango spada na
głowę, cytrusy powinny być tanie. Podejrzewam jednak, że oni
tutaj dobrze wiedzą, jak bardzo bladziochy z Europy czy Ameryki są
napalone na ich owoce i zwyczajnie to wykorzystują – założę
się, że ceny dla tubylców są o wiele niższe.
Pospacerowaliśmy jednak po miłej,
obsadzonej kwitnącymi krzewami uliczce, zrobiliśmy zaopatrzenie dla
statku w sklepie żeglarskim, usiłowaliśmy kupić kartę z
internetem, ale Panu Murzynowi z Digicela siadł system, więc
zasiedliśmy w miłej knajpce ze śpiewakiem na napoje i sprawdzenie
maila. A Rysio do późna w noc ganiał się tam z jakimś żółto-białym chłopcem. Wrócił na statek po raz pierwszy mokry od potu, a nie od chlapiącej po drodze wody :).
Wiem już na pewno, że po powrocie do
Polski będzie mi brakować tych tutejszych soków. W każdej,
najpodlejszej nawet knajpie czy garkuchni można poprosić o „local
fruit juice” i przyniosą Ci świeżo wyciskany sok z czegoś z
lodem. Wczoraj była akurat papaja z guyavą. Wcześniej często
trafialiśmy na grejpfruty albo pomarańcze z czymś – za każdym
razem sok jest inny i zawsze tak samo pyszny. Adrian z kolei testuje
tutejsze „rhum punche” (po rysiemu: „jampańcie”), czyli
drinki z rumu z dodatkiem jakiegoś soku owocowego – nikt nie wie
dokładnie, z czego są te soki, ale smakuje to rzeczywiście miło,
nawet mnie. Rhum punche też różnią się w zależności od
miejsca, można je również kupić w sklepach – z ostatniego
swojego zakupu na Mayreau Adrian był wyjątkowo zadowolony, bo Pani
nalała mu do jakiejś tam butelki po czymś innym świeżego rhum
punchu własnej roboty, który był podobno najlepszy z dotychczas
spotkanych. Na zdrowie!