środa, 9 stycznia 2013

W stronę cywilizacji

2 I

 

Z dzikiej Dominiki ruszyliśmy w stronę nastawionej bardzo turystycznie Martyniki, zahaczając po drodze o St. Lucię, która łączyła te dwa światy. Stopniowo więc przechodziliśmy z „murzyńskiej”, brudnej i biednej części Karaibów do coraz bogatszej i bardziej europejskiej w charakterze. I im bardziej „cywilizowanie”, tym nudniej – polubiliśmy Murzynowo! :)
Na przykład taka Rodney Bay, gdzie staliśmy przy ST. Lucii, po jednej stronie miała dzielnicę „czarną”, a po drugiej - „białą”, co było widać wyraźnie już z pontonu, kiedy wpływało się do mariny: po lewej stronie budy z blachy falistej, kontenery i ledwie trzymające się kupy drewniane płotki, a po prawej – wielkie, jasne wille. Po skorzystaniu z internetu w marinie niewiele myśląc, ruszyliśmy w lewo. I było super! Zjedliśmy w lokalnej knajpie pyszny i niedrogi obiad, składający się m.in. z dwóch rodzajów bananów gotowanych i smażonych (słyszeliśmy wcześniej od Marka-Kuka o bananach do smażenia, a na targu w Pointe-a-Pitre na Gwadelupie widzieliśmy je nawet na straganie, wśród innych warzyw :) Są nieco większe i bardziej niezgrabne od „naszych”). A potem spędziliśmy miło czas na plaży, gdzie Rysio bawił się ładnie z Murzynkami. Czyż poniższe zdjęcie nie jest urocze? :) 


Wbrew pozorom Murzynki były całkiem przyjaźnie nastawione. Podobają mi się międzynarodowe relacje między dzieciakami: ponieważ dzieci mówią różnymi językami i wiedzą o tym, że i tak się nie zrozumieją, to nawet nie próbują ze sobą rozmawiać, tylko bawią się bez słów. Gdyby w Polsce jakieś dziecko wzięło Ryśka łopatkę, to najprawdopodobniej usłyszałoby: „To moje!”, tymczasem tutejszej dziewczynce właściciel po prostu ją zabrał, kiedy na chwilę puściła. I było po konflikcie. Potem znowu ona wzięła itd. A o jego imię zapytała mnie :)



Wizytę w dzielnicy „białej” ograniczyliśmy do cholernie drogiego supermarketu. I wystarczyło.

Natomiast następnego dnia zrobiliśmy sobie piękną wycieczkę na Pigeons Island, która tak naprawdę nie jest wyspą, lecz półwyspem i stanowi park narodowy. Są tam ruiny Fortu Rodney – twierdzy, z której Anglicy atakowali sobie Francuzów w XVIII wieku. Dotarliśmy na sam szczyt wzgórza, z którego było widać WSZYSTKO: z jednej strony zatokę i Morze Karaibskie, z drugiej – Atlantyk, z trzeciej – ląd. Nie dziwię się, że walkę o St. Lucię ostatecznie wygrali Anglicy...
Całe to miejsce było przepiękne: zielone, z przystrzyżoną trawką, murkiem tu i tam – czułam się tam jak w Irlandii, kiedy w zasięgu wzroku nie było żadnej palmy. Rysiek natomiast wkręcił się w historię o tym, że jest królem i ma tu swój zamek i gościł nas w swoich zrujnowanych progach po królewsku („Weńdź, Mamo, to coś Ci potaze w tym zamtu moim!”).



Ten szelmowski, zębny uśmiech! :)



Rysiek w swoim zamku



St. Lucia była więc w gruncie rzeczy dość ciekawa, bo bardzo zróżnicowana, ale zdecydowanie podpadła nam cenami. Fajne wrażenie robi jednak, podobnie jak na Dominice, to, że widzę Murzynów w tych ich budach, te czarne dzieci bawiące się na plaży, tych rastamanów pod palmami i oni wszyscy mówią językiem, który rozumiem! Jest to nieco inny akcent, oczywiście, ale jednak gadają po angielsku, co na pierwszy rzut oka nie pasuje do całej tej egzotyki. No i stopa łapie się po lewej stronie ulicy :).

Gdzie jest Rysio?


3 komentarze:

  1. "Rozmówki" międzynarodowe to taki standard - każde dziecko mówi po swojemu, ale intonacja i gesty w zasadzie wystarczają :) Mój młodszy Bratanek dogadywał się tak z dziewczynką arabską na basenie:
    W(Wiktor): No weeeź! (podawał jej samochodzik)
    D (Dziewczynka arabska): Ok.
    I od razu zabawa wspólna pełną gębą :)

    OdpowiedzUsuń
  2. zdecydowanie zaspokoiłaś moją ciekawość - ilość zdjęć jest na reszcie właściwa :) i znów umarłam ze śmiechu kilka razy i ze wzruszenia drugie tyle.

    PS. śmiesznie nam teraz - Wy jesteście z 6 godzin od nas i Wituś mój też, tylko w drugą stronę :)

    OdpowiedzUsuń