wtorek, 1 stycznia 2013

Żałują nam tu kakao...

Pisane 30 XII

Jesteśmy już drugi raz na Gwadelupie. Odpłynęliśmy stąd przedwczoraj po dwóch dniach pobytu, a dziś ponownie przypłynęliśmy na tę wyspę, tylko do innej miejscowości. Jutro znów zmieniamy zatoczkę, ale też na „gwadelupską” - obejrzymy tego „motylka” (bo taki ma kształt) ze wszystkich stron!
Ale po kolei:
Jeden dzień na Terre-de-Haut (jedna z Wysp Świętych) w zupełności nam wystarczył, więc już następnego dnia rano zacumowaliśmy w Pointe-a-Pitre – porcie łączącym mostem dwie wyspy, z których składa się Gwadelupa. No i na początek mieliśmy wycieczkę zorganizowaną przez bardzo sympatycznego Pana Agenta (agent to taki Carlos – pamiętacie go? - tylko dla dużych statków) i Tomka – dyrektora jednej z tutejszych szkół muzycznych, Polaka, który jest zaprzyjaźniony z „Chopinem” i podobno zawsze wpada, jak statek tu przypływa. Tomek i dwaj mili Panowie Murzyni w ciemnych strojach obwieźli nas autokarem po okolicznych atrakcjach, co chwilę trąbiąc. Tomek mówi, że oni tu ciągle trąbią i rzeczywiście! Obserwując uważnie drogę nie udało mi się odkryć klucza, według którego nasz kierowca obdarzał przyjaznymi klaksonami innych kierowców. Zdecydowanie było to trąbienie przyjacielskie, ale nie wiem, czy skierowane tylko do samochodów określonych marek czy może nasz kierowca miał aż tylu znajomych (również na rowerach), w każdym razie mieliśmy z tego trąbienia sporo uciechy :).



 Na wycieczce zobaczyliśmy wodospad w Parku Narodowym, próbowaliśmy też zdobyć jeden z Sutków (to takie góry, nazywają się Les Mamelles), ale było trochę zbyt błotniście jak dla rodziny z dwójką małych dzieci, więc uszlim ile moglim, a potem zeszlim i czekalim na resztę, myjąc buty i nogi w kałużach. Ale i tak możemy powiedzieć, że byliśmy w TROPIKALNYM LESIE! Było straszliwie wilgotno, więc duszno, były gęste chaszcze, liany, wielkie liście, palmy i wszystko to, co powinno w takim lesie być. Nawet stwory jakieś ćwierkały i cykały w zaroślach.


Zawitaliśmy też do Maison du Cacao, czyli Domu Kakao, gdzie można przyjrzeć się procesowi przetwarzania owoców kakaowca i produkcji prawdziwej czekolady. CZEKOLAAAAADY..... ponieważ jednak trochę się spieszyliśmy, żeby zahaczyć jeszcze o plażę, poprzestaliśmy tam na degustacji gorącej czekolady. Boże, jakie to było DOBRE! A właścicielka tego przybytku, jak się dowiedziała, że jesteśmy Polakami, to dała nam gratis na spróbowanie jeszcze czekoladowego likieru, bo kiedyś była w Polsce i bardzo jej się podobało (pamiętała też parę słów: „Dzień dobry”, „lewo”, „prawo”, „prosto” :)). W biegu kupiliśmy jeszcze po czekoladzie i ruszyliśmy na plażę. Tam mieliśmy kwadrans na przekąpanie się, bo i tak byliśmy już grubo spóźnieni, ale większość uczestników wycieczki wykorzystała ten czas bardzo dobrze: uczniowie zrzucili, co mieli i wparowali do wody. Piękna plaża, palmy pochylone w stronę morza i czerwony zachód słońca – jak w filmie! A Rysiek, który od rana czekał na plażę, zasnął w autokarze tak mocno, że nie szło go dobudzić. Zostawiliśmy go więc tam w środku na pastwę dwóch Murzynów, licząc na to, że jak wrócimy, to jeszcze będzie. Był. I potem nawet za bardzo nie przeżywał, że przespał plażę.
I tak w pośpiechu minęła nam pierwsza wycieczka, pozostawiając niedosyt tego kakao... mieliśmy z Adrianem ochotę zwiedzić to miejsce porządnie następnego dnia i planowaliśmy własną objazdową wycieczkę samochodową do Maison du Cacao i może jeszcze gdzieś, już bez wywalonego jęzora. Ponieważ jednak wypożyczenie samochodu okazało się pieruńsko drogie, zdecydowaliśmy się na autobus. Było już dość późno, kiedy znaleźliśmy się na dworcu autobusowym, a nawet na właściwym przystanku. Ale co nam tam! Czynne do 17, to mamy czas. Zasiedliśmy i czekali. Śmy. Murzynów się nazłaziło i wszyscyśmy tam czekali dobre pół godziny (oczywiście rozkładu jazdy ani kawałeczka). Wreszcie przyjeżdża busik. Murzyni żwawo uformowali wokół wejścia szczelny czop, a frajerskie białasy z dwójką dzieci i wózkiem zostały na końcu. I nie wsiadły, bo nie było gdzie. Wkurzyły się trochę białasy, ale tylko na chwilę, bo zaraz zaczepił ich miły Murzyn, potrafiący mówić po angielsku (tak, tak! I to tubylec!), który powiedział, że zaraz przyjedzie drugi autobus do Pointe Noir, tym razem duży, biało-niebieski i on też nim będzie jechał ze swoim sprzętem. A jego sprzętem oprócz składanego różowego stolika i takiegoż krzesełka były dwie sorbeciarki w pudełkach. Taką sorbeciarkę w akcji widzieliśmy dzisiaj w Deshaies, jak Pani w fartuszku (zdjęcie niżej) wybierała z niej łychą coco-sorbet i ładowała nam do plastikowych kubeczków. Było to przenajpyszniejsiejsze na świecie całym, nawet jeśli dostaniemy po tym sraczki. A sama sorbeciarka wygląda jak niewielka beczka z korbą. Domyślam się, że kręcąc korbą można mieszać to, co się wcześniej umieściło w CZARZE, czyli w brzuchu sorbeciarki. Na przykład sorbet. Wyglądało więc na to, że nasz Towarzysz Dworcowy był sorbeciarzem! Sorbeciarz to prawie jak kobieciarz.
Zatem Pan Sorbeciarz powiedział nam, że następny autobus będzie za chwilę, zamieniliśmy jeszcze parę słów, a potem zasiedliśmy i czekali. Śmy. Jagienka bardzo się tym panem interesowała, a my z minuty na minutę traciliśmy ochotę na kakaową wycieczkę. Po kolejnej półgodzinie siedzenia na niezbyt przytulnym dworcu autobusowym w Pointe-a-Pitre i patrzenia, jak nasz pierworodny syn bawi się puszką po napoju leżącą przy krawężniku, wstaliśmy i opuścili to miejsce. Śmy. Ale reszta oczekujących nie okazywała zniecierpliwienia, może tylko nasz Sorbeciarz ze dwa razy wyjrzał zza węgła, żeby sprawdzić, czy jego biało-niebieski autobus nie jedzie, ale to pewnie tylko dlatego, że widział nasze zniecierpliwienie i zaczęło mu świtać, że nasze „zaraz” trwa krócej niż jego. Poszliśmy więc stamtąd w humorach zróżnicowanych (Adrian mocno zniechęcony do jakiejkolwiek aktywności, ja nie wiedzieć czemu raczej wyluzowana, Jagienka jak zawsze przyjmująca wszystko jako naturalną kolej rzeczy, Rysiek lekko marudny, ale nie za bardzo). Po szybkim tropikalnym deszczyku oraz znalezieniu placu zabaw i pomnika jakiegoś zasłużonego Murzyna (bo choćby go w gipsie odlali, to i tak by było widać, że Murzyn!) humory nam się poprawiły i wróciliśmy sobie na statek raczej zadowoleni. Niemniej drugie podejście do kakaowej wyprawy zakończyło się fiaskiem.


Po wieczornej imprezie dla miejscowej polonii rano odpłynęliśmy w stronę innej wysepki, Marie Galante, godząc się z myślą, że póki co nie poznamy szczegółów produkcji czekolady. Dzisiaj jednak wróciliśmy na Guadelupę i zakotwiczyliśmy dużo bliżej Domu Kakao niż poprzednio. Aż się prosiło znów wybrać się na zwiedzanie! Deshaies jest malutką rybacką wioseczką, więc nie było mowy o żadnych dworcach autobusowych – wystarczyło znaleźć przystanek. Znaleźliśmy, ale nie byliśmy pewni, czy w dobra stronę. Ani kiedy przyjedzie, bo oczywiście nie było rozkładu. Próbowaliśmy się tam dogadać ze starszym Panem, ale co z tego, że on zrozumiał pytanie, skoro my nie zrozumieliśmy odpowiedzi (bo oni tu wszyscy po francusku)... i znów po półgodzinnym czekaniu poszliśmy sobie, tym razem na inny przystanek. Tam też poczekaliśmy nie wiedząc właściwie, na co, a potem postanowiliśmy poszukać jakiegoś hoteliku, w którym ktoś by nam wreszcie porządnie wytłumaczył, jak to jest z tymi autobusami, ich kierunkami, numerami i częstotliwością kursowania. Hoteliku nie znaleźliśmy, ale w sklepie z pamiątkami była przemiła, bardzo francuska Pani, która mówiła trochę po angielsku i bardzo chciała nam pomóc. Powiedziała, że do Maison du Cacao to tam (to akurat już wiedzieliśmy) i że autobus z tego przystanku, ale kiedy będzie, to nie wiadomo, bo one tu jeżdżą jak chcą. Powiedziała też, że wątpi, czy Dom Kakao jest dla dzieci „very very interesting” i że poleca raczej plażę albo ogród botaniczny niedaleko. Najlepiej podzielić się na dwie dwójki i złapać stopa (a na pytanie, czy kierowcy często zabierają autostopowiczów odpowiedziała : „O, oui, oui!!”), bo to pod górę, z tym wózkiem i w ogóle...
Zrobiliśmy, jak radziła i już po chwili złapaliśmy na stopa busika do Pointe Noir, w którym siedział... starszy Pan spotkany przez nas godzinę wcześniej na przystanku. Pan nie wydawał się sfrustrowany czy zniechęcony tym, że tak długo czekał na swój transport, a my wsiedlim i przejechalim nieco ponad kilometr za 40 eurocentów od dorosłego łeba, wysiadając przy ogrodzie botanicznym.
W ten oto sposób trzecia kakaowa wycieczka zakończyła się niepowodzeniem, ale nie żałujemy! Założę się, że gdyby wreszcie, po tylu trudach, udało nam się tam dostać, okazałoby się, że to nic takiego. A ogród botaniczny wart był zachodu!

3 komentarze:

  1. Olu! Wielkie najlepszości na Nowy Rok 2013, który przywitaliście w tropikach!

    Historie drogi najlepiej się czyta, ponieważ są zaskakujące i pasjonujące :)
    Patrząc na mapę GPS Chopi też już zakreślił motylka swoją trasą :D

    OdpowiedzUsuń
  2. hehehe - "zaraz" ktoś już mi coś kiedyś wspominał o wyluzowanym murzyńskim "zaraz", to oznacza mniej więcej tyle, co "kiedyś na pewno".

    Dobrze, że dzieci zawsze się czymś zajmą :)

    Buziaki Kochani w ten Nowy Rok dla Was!
    Agnieszka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę zrobić bardzo orginalną info-prezentacje.
    Pomyślałem o statystycznym opracowaniu dziennika z rejsu "Chopina".
    (prędkości , żagle , wysiłek załogi itp.)
    Szukam kogoś kto pomoże w pozyskaniu zapisów z dziennika (ksero) .
    slawinski.wojciech@wp.pl
    Wojtek Warszawa

    OdpowiedzUsuń