Pisane 30 XII
Jesteśmy już drugi raz na Gwadelupie. Odpłynęliśmy stąd przedwczoraj po dwóch dniach pobytu, a dziś ponownie przypłynęliśmy na tę wyspę, tylko do innej miejscowości. Jutro znów zmieniamy zatoczkę, ale też na „gwadelupską” - obejrzymy tego „motylka” (bo taki ma kształt) ze wszystkich stron!
Ale po kolei:
Jeden dzień na Terre-de-Haut (jedna z
Wysp Świętych) w zupełności nam wystarczył, więc już
następnego dnia rano zacumowaliśmy w Pointe-a-Pitre – porcie
łączącym mostem dwie wyspy, z których składa się Gwadelupa. No
i na początek mieliśmy wycieczkę zorganizowaną przez bardzo
sympatycznego Pana Agenta (agent to taki Carlos – pamiętacie go? -
tylko dla dużych statków) i Tomka – dyrektora jednej z tutejszych
szkół muzycznych, Polaka, który jest zaprzyjaźniony z „Chopinem”
i podobno zawsze wpada, jak statek tu przypływa. Tomek i dwaj mili
Panowie Murzyni w ciemnych strojach obwieźli nas autokarem po
okolicznych atrakcjach, co chwilę trąbiąc. Tomek mówi, że oni tu
ciągle trąbią i rzeczywiście! Obserwując uważnie drogę nie
udało mi się odkryć klucza, według którego nasz kierowca
obdarzał przyjaznymi klaksonami innych kierowców. Zdecydowanie było
to trąbienie przyjacielskie, ale nie wiem, czy skierowane tylko do
samochodów określonych marek czy może nasz kierowca miał aż tylu
znajomych (również na rowerach), w każdym razie mieliśmy z tego
trąbienia sporo uciechy :).
Na wycieczce zobaczyliśmy wodospad w Parku Narodowym, próbowaliśmy też zdobyć jeden z Sutków (to takie góry, nazywają się Les Mamelles), ale było trochę zbyt błotniście jak dla rodziny z dwójką małych dzieci, więc uszlim ile moglim, a potem zeszlim i czekalim na resztę, myjąc buty i nogi w kałużach. Ale i tak możemy powiedzieć, że byliśmy w TROPIKALNYM LESIE! Było straszliwie wilgotno, więc duszno, były gęste chaszcze, liany, wielkie liście, palmy i wszystko to, co powinno w takim lesie być. Nawet stwory jakieś ćwierkały i cykały w zaroślach.
Na wycieczce zobaczyliśmy wodospad w Parku Narodowym, próbowaliśmy też zdobyć jeden z Sutków (to takie góry, nazywają się Les Mamelles), ale było trochę zbyt błotniście jak dla rodziny z dwójką małych dzieci, więc uszlim ile moglim, a potem zeszlim i czekalim na resztę, myjąc buty i nogi w kałużach. Ale i tak możemy powiedzieć, że byliśmy w TROPIKALNYM LESIE! Było straszliwie wilgotno, więc duszno, były gęste chaszcze, liany, wielkie liście, palmy i wszystko to, co powinno w takim lesie być. Nawet stwory jakieś ćwierkały i cykały w zaroślach.
Zawitaliśmy też do Maison du Cacao,
czyli Domu Kakao, gdzie można przyjrzeć się procesowi
przetwarzania owoców kakaowca i produkcji prawdziwej czekolady.
CZEKOLAAAAADY..... ponieważ jednak trochę się spieszyliśmy, żeby
zahaczyć jeszcze o plażę, poprzestaliśmy tam na degustacji
gorącej czekolady. Boże, jakie to było DOBRE! A właścicielka
tego przybytku, jak się dowiedziała, że jesteśmy Polakami, to
dała nam gratis na spróbowanie jeszcze czekoladowego likieru, bo
kiedyś była w Polsce i bardzo jej się podobało (pamiętała też
parę słów: „Dzień dobry”, „lewo”, „prawo”, „prosto”
:)). W biegu kupiliśmy jeszcze po czekoladzie i ruszyliśmy na
plażę. Tam mieliśmy kwadrans na przekąpanie się, bo i tak
byliśmy już grubo spóźnieni, ale większość uczestników
wycieczki wykorzystała ten czas bardzo dobrze: uczniowie zrzucili,
co mieli i wparowali do wody. Piękna plaża, palmy pochylone w
stronę morza i czerwony zachód słońca – jak w filmie! A Rysiek,
który od rana czekał na plażę, zasnął w autokarze tak mocno, że
nie szło go dobudzić. Zostawiliśmy go więc tam w środku na
pastwę dwóch Murzynów, licząc na to, że jak wrócimy, to jeszcze
będzie. Był. I potem nawet za bardzo nie przeżywał, że przespał
plażę.
I tak w pośpiechu minęła nam pierwsza wycieczka, pozostawiając niedosyt tego kakao... mieliśmy z Adrianem ochotę zwiedzić to miejsce porządnie następnego dnia i planowaliśmy własną objazdową wycieczkę samochodową do Maison du Cacao i może jeszcze gdzieś, już bez wywalonego jęzora. Ponieważ jednak wypożyczenie samochodu okazało się pieruńsko drogie, zdecydowaliśmy się na autobus. Było już dość późno, kiedy znaleźliśmy się na dworcu autobusowym, a nawet na właściwym przystanku. Ale co nam tam! Czynne do 17, to mamy czas. Zasiedliśmy i czekali. Śmy. Murzynów się nazłaziło i wszyscyśmy tam czekali dobre pół godziny (oczywiście rozkładu jazdy ani kawałeczka). Wreszcie przyjeżdża busik. Murzyni żwawo uformowali wokół wejścia szczelny czop, a frajerskie białasy z dwójką dzieci i wózkiem zostały na końcu. I nie wsiadły, bo nie było gdzie. Wkurzyły się trochę białasy, ale tylko na chwilę, bo zaraz zaczepił ich miły Murzyn, potrafiący mówić po angielsku (tak, tak! I to tubylec!), który powiedział, że zaraz przyjedzie drugi autobus do Pointe Noir, tym razem duży, biało-niebieski i on też nim będzie jechał ze swoim sprzętem. A jego sprzętem oprócz składanego różowego stolika i takiegoż krzesełka były dwie sorbeciarki w pudełkach. Taką sorbeciarkę w akcji widzieliśmy dzisiaj w Deshaies, jak Pani w fartuszku (zdjęcie niżej) wybierała z niej łychą coco-sorbet i ładowała nam do plastikowych kubeczków. Było to przenajpyszniejsiejsze na świecie całym, nawet jeśli dostaniemy po tym sraczki. A sama sorbeciarka wygląda jak niewielka beczka z korbą. Domyślam się, że kręcąc korbą można mieszać to, co się wcześniej umieściło w CZARZE, czyli w brzuchu sorbeciarki. Na przykład sorbet. Wyglądało więc na to, że nasz Towarzysz Dworcowy był sorbeciarzem! Sorbeciarz to prawie jak kobieciarz.
I tak w pośpiechu minęła nam pierwsza wycieczka, pozostawiając niedosyt tego kakao... mieliśmy z Adrianem ochotę zwiedzić to miejsce porządnie następnego dnia i planowaliśmy własną objazdową wycieczkę samochodową do Maison du Cacao i może jeszcze gdzieś, już bez wywalonego jęzora. Ponieważ jednak wypożyczenie samochodu okazało się pieruńsko drogie, zdecydowaliśmy się na autobus. Było już dość późno, kiedy znaleźliśmy się na dworcu autobusowym, a nawet na właściwym przystanku. Ale co nam tam! Czynne do 17, to mamy czas. Zasiedliśmy i czekali. Śmy. Murzynów się nazłaziło i wszyscyśmy tam czekali dobre pół godziny (oczywiście rozkładu jazdy ani kawałeczka). Wreszcie przyjeżdża busik. Murzyni żwawo uformowali wokół wejścia szczelny czop, a frajerskie białasy z dwójką dzieci i wózkiem zostały na końcu. I nie wsiadły, bo nie było gdzie. Wkurzyły się trochę białasy, ale tylko na chwilę, bo zaraz zaczepił ich miły Murzyn, potrafiący mówić po angielsku (tak, tak! I to tubylec!), który powiedział, że zaraz przyjedzie drugi autobus do Pointe Noir, tym razem duży, biało-niebieski i on też nim będzie jechał ze swoim sprzętem. A jego sprzętem oprócz składanego różowego stolika i takiegoż krzesełka były dwie sorbeciarki w pudełkach. Taką sorbeciarkę w akcji widzieliśmy dzisiaj w Deshaies, jak Pani w fartuszku (zdjęcie niżej) wybierała z niej łychą coco-sorbet i ładowała nam do plastikowych kubeczków. Było to przenajpyszniejsiejsze na świecie całym, nawet jeśli dostaniemy po tym sraczki. A sama sorbeciarka wygląda jak niewielka beczka z korbą. Domyślam się, że kręcąc korbą można mieszać to, co się wcześniej umieściło w CZARZE, czyli w brzuchu sorbeciarki. Na przykład sorbet. Wyglądało więc na to, że nasz Towarzysz Dworcowy był sorbeciarzem! Sorbeciarz to prawie jak kobieciarz.
Zatem Pan Sorbeciarz powiedział nam,
że następny autobus będzie za chwilę, zamieniliśmy jeszcze parę
słów, a potem zasiedliśmy i czekali. Śmy. Jagienka bardzo się
tym panem interesowała, a my z minuty na minutę traciliśmy ochotę
na kakaową wycieczkę. Po kolejnej półgodzinie siedzenia na
niezbyt przytulnym dworcu autobusowym w Pointe-a-Pitre i patrzenia,
jak nasz pierworodny syn bawi się puszką po napoju leżącą przy
krawężniku, wstaliśmy i opuścili to miejsce. Śmy. Ale reszta
oczekujących nie okazywała zniecierpliwienia, może tylko nasz
Sorbeciarz ze dwa razy wyjrzał zza węgła, żeby sprawdzić, czy
jego biało-niebieski autobus nie jedzie, ale to pewnie tylko
dlatego, że widział nasze zniecierpliwienie i zaczęło mu świtać,
że nasze „zaraz” trwa krócej niż jego. Poszliśmy więc
stamtąd w humorach zróżnicowanych (Adrian mocno zniechęcony do
jakiejkolwiek aktywności, ja nie wiedzieć czemu raczej wyluzowana,
Jagienka jak zawsze przyjmująca wszystko jako naturalną kolej
rzeczy, Rysiek lekko marudny, ale nie za bardzo). Po szybkim
tropikalnym deszczyku oraz znalezieniu placu zabaw i pomnika jakiegoś
zasłużonego Murzyna (bo choćby go w gipsie odlali, to i tak by
było widać, że Murzyn!) humory nam się poprawiły i wróciliśmy
sobie na statek raczej zadowoleni. Niemniej drugie podejście do
kakaowej wyprawy zakończyło się fiaskiem.
Po wieczornej imprezie dla miejscowej
polonii rano odpłynęliśmy w stronę innej wysepki, Marie Galante,
godząc się z myślą, że póki co nie poznamy szczegółów
produkcji czekolady. Dzisiaj jednak wróciliśmy na Guadelupę i
zakotwiczyliśmy dużo bliżej Domu Kakao niż poprzednio. Aż się
prosiło znów wybrać się na zwiedzanie! Deshaies jest malutką
rybacką wioseczką, więc nie było mowy o żadnych dworcach
autobusowych – wystarczyło znaleźć przystanek. Znaleźliśmy,
ale nie byliśmy pewni, czy w dobra stronę. Ani kiedy przyjedzie, bo
oczywiście nie było rozkładu. Próbowaliśmy się tam dogadać ze
starszym Panem, ale co z tego, że on zrozumiał pytanie, skoro my
nie zrozumieliśmy odpowiedzi (bo oni tu wszyscy po francusku)... i
znów po półgodzinnym czekaniu poszliśmy sobie, tym razem na inny
przystanek. Tam też poczekaliśmy nie wiedząc właściwie, na co, a
potem postanowiliśmy poszukać jakiegoś hoteliku, w którym ktoś
by nam wreszcie porządnie wytłumaczył, jak to jest z tymi
autobusami, ich kierunkami, numerami i częstotliwością kursowania.
Hoteliku nie znaleźliśmy, ale w sklepie z pamiątkami była
przemiła, bardzo francuska Pani, która mówiła trochę po
angielsku i bardzo chciała nam pomóc. Powiedziała, że do Maison
du Cacao to tam (to akurat już wiedzieliśmy) i że autobus z tego
przystanku, ale kiedy będzie, to nie wiadomo, bo one tu jeżdżą
jak chcą. Powiedziała też, że wątpi, czy Dom Kakao jest dla
dzieci „very very interesting” i że poleca raczej plażę albo
ogród botaniczny niedaleko. Najlepiej podzielić się na dwie dwójki
i złapać stopa (a na pytanie, czy kierowcy często zabierają
autostopowiczów odpowiedziała : „O, oui, oui!!”), bo to pod
górę, z tym wózkiem i w ogóle...
Zrobiliśmy, jak radziła i już po chwili złapaliśmy na stopa busika do Pointe Noir, w którym siedział... starszy Pan spotkany przez nas godzinę wcześniej na przystanku. Pan nie wydawał się sfrustrowany czy zniechęcony tym, że tak długo czekał na swój transport, a my wsiedlim i przejechalim nieco ponad kilometr za 40 eurocentów od dorosłego łeba, wysiadając przy ogrodzie botanicznym.
W ten oto sposób trzecia kakaowa wycieczka zakończyła się niepowodzeniem, ale nie żałujemy! Założę się, że gdyby wreszcie, po tylu trudach, udało nam się tam dostać, okazałoby się, że to nic takiego. A ogród botaniczny wart był zachodu!
Zrobiliśmy, jak radziła i już po chwili złapaliśmy na stopa busika do Pointe Noir, w którym siedział... starszy Pan spotkany przez nas godzinę wcześniej na przystanku. Pan nie wydawał się sfrustrowany czy zniechęcony tym, że tak długo czekał na swój transport, a my wsiedlim i przejechalim nieco ponad kilometr za 40 eurocentów od dorosłego łeba, wysiadając przy ogrodzie botanicznym.
W ten oto sposób trzecia kakaowa wycieczka zakończyła się niepowodzeniem, ale nie żałujemy! Założę się, że gdyby wreszcie, po tylu trudach, udało nam się tam dostać, okazałoby się, że to nic takiego. A ogród botaniczny wart był zachodu!
Olu! Wielkie najlepszości na Nowy Rok 2013, który przywitaliście w tropikach!
OdpowiedzUsuńHistorie drogi najlepiej się czyta, ponieważ są zaskakujące i pasjonujące :)
Patrząc na mapę GPS Chopi też już zakreślił motylka swoją trasą :D
hehehe - "zaraz" ktoś już mi coś kiedyś wspominał o wyluzowanym murzyńskim "zaraz", to oznacza mniej więcej tyle, co "kiedyś na pewno".
OdpowiedzUsuńDobrze, że dzieci zawsze się czymś zajmą :)
Buziaki Kochani w ten Nowy Rok dla Was!
Agnieszka.
Muszę zrobić bardzo orginalną info-prezentacje.
OdpowiedzUsuńPomyślałem o statystycznym opracowaniu dziennika z rejsu "Chopina".
(prędkości , żagle , wysiłek załogi itp.)
Szukam kogoś kto pomoże w pozyskaniu zapisów z dziennika (ksero) .
slawinski.wojciech@wp.pl
Wojtek Warszawa