środa, 16 stycznia 2013

Historia o tym, jak Murzyni nie zjedli Grandego, choć mało brakowało

14 I

Trynidad od strony morza jest naprawdę piękny: zielony i górzysty, z ładnie wkomponowanymi między pagórki budynkami. Już na godzinę przed zakotwiczeniem, usypiając Jagienkę w kabinie, usłyszałam przez rozgłośnię głos swojego Męża: „Ola, jeśli jesteś pod pokładem, to chodź na górę, jest bardzo ładnie.” Nie miałam niestety możliwości skorzystania z zaproszenia, przez co przegapiłam podobno wyjątkowej urody przesmyk między wysepkami, ale dalej też było ładnie. Dopłynęliśmy więc w okolice stolicy Trynidadu i Tobago, Port of Spain, i rzuciliśmy kotwicę naprawdę blisko, ale do portu nie wchodziliśmy, bo 1000 US piechotą nie chodzi... i wtedy się zaczęło.
W każdym porcie zanim zejdziemy na ląd musimy najpierw przejść odprawę – polega to na tym, że ktoś (zazwyczaj I oficer) płynie do punktu odpraw z listą załogi, paszportami, dokumentami statku, załatwia, załatwia i wraca (tak to przynajmniej wygląda z punktu widzenia załoganta - I oficerem nigdy nie byłam). Na obecnym rejsie kapitanem jest Skwara, Adrian – jego zastępcą, a I oficerem – El Grande,czyli Grande, Grandito lub Gandzioszek. Parę słów o Grandem: jest bardzo duży, ale inaczej niż Buba, bo Buba jest duży w każdą stronę, a Grande przede wszystkim w górę: ma 198 cm wzrostu i podobno zawsze marzył o tych dwóch brakujących centymetrach... ale nie jest typem chudego, tyczkowatego, niezgrabnego i zawsze przygarbionego informatyka (choć właściwie jest pokładowym informatykiem), o nie! Grande jest potężnie zbudowany, łyso-krótko obcięty i ani trochę się nie garbi. Jego głowa jest duża, ręce i nogi też – cały jest wielki, El Grande, i ma tatuaż na ramieniu, też duży. Z Grandem się nie zadziera, chociaż jest człowiekiem bardzo uprzejmym, raczej spokojnym i skorym do żartów, który nazywa Jagienkę „kaczuszką” i „kochaniem”. Ale potrafi też być „bezkompromisowy”, jak to ktoś bardzo trafnie ujął na jego kartce pożegnalnej na Niebieskiej Szkole.
I taki Grande ze wszystkimi potrzebnymi papierami wsiadł ok. 13-tej do pontonu i popłynął do Murzynów nas odprawiać. Po jakichś dwóch godzinach dowiedzieliśmy się, że wciąż nie znalazł punktu odpraw. Mimo to nie traciliśmy nadziei. Trochę później dostaliśmy informację, że dojechał już tam, gdzie trzeba, ale była to ostatnia wieść od niego. Potem UKF-ka przez kilka godzin nie odpowiadała... czas mijał, a Grandego wciąż nie było. Wreszcie pod wieczór przyszła informacja, że przy odprawie musi być kapitan, bo coś tam i że Grande płynie do nas z dwoma eleganckimi kolesiami, którzy jeżdżą pachnącym samochodem, więc dobrze by było posprzątać, ładnie się ubrać, i godnie ich przyjąć. Tak też zrobiono: Skwara założył długie spodnie i koszulę, salon lśnił, głośniki z rufy sprzątnięto... A tymczasem ponton z Grandem i Murzynami podpłynął, wziął Skwarę i odpłynął. Nasza sytuacja wyglądała więc następująco: zrobiło się ciemno, staliśmy na kotwicy w jakimś dzikim kraju, a oni mieli naszego kapitana i chiefa. Siedząc przy kolacji zastanawialiśmy się, kto będzie następny. Wiele wskazywało na Adriana jako zastępcę kapitana oraz Kaczkę i Romka – kolejnych oficerów. Oczami wyobraźni widzieliśmy już stojący na plaży kocioł i naszych przyjaciół w marynacie... zastanawialiśmy się nawet, kto będzie im bardziej smakował: wielki Grande, czy mały ale porządnie przypakowany Skwara. Kiedy już spisaliśmy chłopaków na straty przyszło nam do głowy, żeby zwinąć się stąd zanim Murzyni wrócą po następnych, ale w tym momencie przypomnieliśmy sobie, że według tubylców skoro już tu zakotwiczyliśmy, to nie możemy stąd odpłynąć dopóki nie zapłacimy 980 US za coś tam. Domyśliliśmy się, że złamanie tego zakazu byłoby niemile widziane... No normalnie potrzask! A woda w kotle już wrzała... Niewiele mogliśmy w tej sytuacji zrobić – pozostawało czekać.
W końcu doczekaliśmy się: chłopaki wrócili cali i zdrowi – podobno Murzyni mieli problem z rozpaleniem paleniska – widocznie poprzedniej nocy padało...
Ale na tym nie koniec trynidadzkiej gościnności. Następnego dnia rano wokół nas pojawiły się trzy boje – okazało się, że stoimy w środku trójkąta wyznaczającego trasę wyścigu torped – tak nazwaliśmy ryczące, pędzące z jakąś niemożliwą prędkością kolorowe motorówy w kształcie pocisków, które rozgrzewały się przed wyścigiem tuż koło nas. Miały z tyłu po dwie wielkie rury wydechowe, a koni mechanicznych podobno 2400. To chyba sporo, a nawet gdyby miały o połowę mniej, to i tak trochę strach popylać tam między nimi swoim pontonikiem odpalanym jak kosiarka... ponadto Krzysiek trochę robił w gacie, że któryś z nich nie wyrobi na zakręcie i przy pełnej prędkości wjedzie w naszą burtę, masakrując mu agregat. Nikt nie ukrywał, że jest taka ewentualność, nie czuliśmy się więc bezpiecznie jako banda toru wyścigowego potworów, ale przynajmniej mieliśmy dobre miejsca...

[PO ZDJĘCIA ODSYŁAM DO KACZKI, BO MY NIE WZIĘLIŚMY APARATU]

Ponieważ jednak cały poprzedni dzień spędziliśmy na statku, czekając na zejście i z obawą wdychając trynidadzkie powietrze, w którym spodziewaliśmy się wyczuć zapach gotowanego Grandego, to tego dnia kto mógł, chciał mimo wszystko zejść na ląd. Zrezygnowaliśmy więc z obserwacji „regat”, wzięliśmy dzieciaki, Kaczkę i Klaudię i ruszyliśmy w miasto. Była to jak dotąd najbardziej zwariowana wycieczka na tym rejsie: na początek musieliśmy złapać jakiś środek transportu, który zabrałby nas do Port of Spain, do którego mieliśmy kilkanaście kilometrów. Doszliśmy na przystanek i dość szybko nadjechała tzw. „maxi taxi”, czyli busik, jakich pełno tam kursowało na różnych trasach. Władowaliśmy się do środka z naszym wózkiem, dziećmi, torbami i razem z tubylcami przy głośnej lokalnej muzyce zajechaliśmy z klasą do stolicy. A w stolicy wszystkiego było dużo: hałasu, ludzi w różnych kolorach, brudu, kolorowych szyldów i stoisk. To dziwaczne miasto miało w sobie coś, co sprawiało, że mimo wszystko podobało nam się tam, chociaż dosyć szybko poczuliśmy się nim zmęczeni. Przede wszystkim gdzie by się nie stało, człowiek słyszał muzykę z co najmniej dwóch różnych źródeł (oczywiście każde źródło grało inną) , bo na co drugim rogu stał gość z takim samym zestawem dwóch wielkich głośników połączonych z rodzajem regału na kółkach, wypakowanego płytami. Każdy taki zestaw ryczał na cały regulator, próbując przyciągnąć klientów lub właśnie prezentując jednemu z nich zawartość którejś z płyt. Ponieważ nie udało nam się z lokalną muzyką na Grenadzie, zatrzymaliśmy się przy jednym takim panu i nabyliśmy dwie płyty: Kaczka z „soccą”, ja z reggae. Za 20 TT, czyli tutejszych dolarów, z których każdy kosztuje nasze 50 gr dostałam nagraną w domu złotą płytę firmy „benq”, niepodpisaną nawet markerem i bez listy piosenek za to z dziewczyną w bikini na okładce :) Kaczka też, tylko jej się trafiła lista piosenek i ma inną dziewczynę.
Ta muzyka ryczała więc wszędzie i słychać ją było przy każdym straganie, którymi chodniki były gęsto pokryte: owoce, ubrania, pierdoły...-wszystko. Sporo też było miejsc, w których można kupić na wynos coś do jedzenia, ale w żadnym z nich nie dało się usiąść, uznaliśmy więc, że tu się nie je w knajpach, tylko na pobliskim skwerku, więc wyposażyliśmy się w jedzenie i udaliśmy na ławeczkę. Jedliśmy sobie wypieki z pobliskiej piekarni, wszyscy oprócz Adriana, który wybrał „jedzenie z szaletu” - budka, w której to kupił wyglądała jak szalet, a to, co z niej przyniósł – jak jego zawartość. Naprawdę. Mówił, że „nie wie, co to, ale dobre”, ale od tego czasu mam opory przed daniem mu buziaka...
Już agenci, którzy nie zjedli Grandego ostrzegali nas podobno przed wysoką przestępczością w Port of Spain – mówili np., żeby nie zapuszczać się w ulice, po których chodzi mniej ludzi i nie słychać muzyki, bo tam prawie na pewno zostaniemy obrabowani. Woleliśmy nie sprawdzać, czy to prawda, zwłaszcza, że gdy siedzieliśmy na skwerku pewna miła staruszka ostrzegła nas jeszcze, żebyśmy na siebie uważali, bo „guys shooting there” i „be safe, be safe...”. Grube kraty oddzielające klientów od sprzedających w każdym sklepie czy barze (nawet w piekarni) również nie wskazywały na poczucie bezpieczeństwa mieszkańców... Niemniej wszyscy, których spotkaliśmy, byli bardzo mili, pani na jednym straganie zrobiła zdjęcie Jagience, żeby pokazać swojemu dziecku, a pan na innym dał Rysiowi mango i pokazał nam, jak obiera pomarańcze specjalną obieraczką na korbkę. Uroczo :)
A potem poszliśmy do zoo. Uznaliśmy, że nie ma sensu ruszać się poza miasto, bo wszystkie atrakcje daleko, a bczas mamy ograniczony, więc pojechaliśmy znów taksówką (bo w tym mieście akurat taksówki są bardzo tanie) pooglądać drzewnego jeżozwierza, tukany, małpy i papugi. Łapanie taksówki powrotnej zajęło nam chwilę i też wyglądało zabawnie, bo staliśmy praktycznie na środku skrzyżowania pod zoo, na którym ruchem kierował raz pan policjant a raz pan lodziarz, usiłujący jednocześnie robić swoje lody i łapać dla nas jakieś auto, ale że tutejsze taksówki nie mają napisu „taxi” ani w ogóle żadnego napisu, to do tej pory nie wiemy, skąd wiedział, do których samochodów trzeba machać. W końcu udało się bez jego pomocy i z jedną przesiadką wróciliśmy do równie hałaśliwej jak stolica mariny, w której właśnie skończyły się wyścigi potworów.
Port of Spain zapamiętam więc jako zgiełkliwe, kolorowe i zabawne miasto, z ananasami wiszącymi na sznurkach i roznegliżowanymi babkami na okładkach płyt lokalnych „:artystów”...

1 komentarz:

  1. Toż to baja straszna jak u Braci Grimm,ale ze szczęśliwym zakończeniem...

    OdpowiedzUsuń