14 I
Trynidad od strony morza jest naprawdę
piękny: zielony i górzysty, z ładnie wkomponowanymi między
pagórki budynkami. Już na godzinę przed zakotwiczeniem, usypiając
Jagienkę w kabinie, usłyszałam przez rozgłośnię głos swojego
Męża: „Ola, jeśli jesteś pod pokładem, to chodź na górę,
jest bardzo ładnie.” Nie miałam niestety możliwości
skorzystania z zaproszenia, przez co przegapiłam podobno wyjątkowej
urody przesmyk między wysepkami, ale dalej też było ładnie.
Dopłynęliśmy więc w okolice stolicy Trynidadu i Tobago, Port of
Spain, i rzuciliśmy kotwicę naprawdę blisko, ale do portu nie
wchodziliśmy, bo 1000 US piechotą nie chodzi... i wtedy się
zaczęło.
W każdym porcie zanim zejdziemy na ląd
musimy najpierw przejść odprawę – polega to na tym, że ktoś
(zazwyczaj I oficer) płynie do punktu odpraw z listą załogi,
paszportami, dokumentami statku, załatwia, załatwia i wraca (tak to
przynajmniej wygląda z punktu widzenia załoganta - I oficerem nigdy
nie byłam). Na obecnym rejsie kapitanem jest Skwara, Adrian – jego
zastępcą, a I oficerem – El Grande,czyli Grande, Grandito lub
Gandzioszek. Parę słów o Grandem: jest bardzo duży, ale inaczej
niż Buba, bo Buba jest duży w każdą stronę, a Grande przede
wszystkim w górę: ma 198 cm wzrostu i podobno zawsze marzył o tych
dwóch brakujących centymetrach... ale nie jest typem chudego,
tyczkowatego, niezgrabnego i zawsze przygarbionego informatyka (choć
właściwie jest pokładowym informatykiem), o nie! Grande jest
potężnie zbudowany, łyso-krótko obcięty i ani trochę się nie
garbi. Jego głowa jest duża, ręce i nogi też – cały jest
wielki, El Grande, i ma tatuaż na ramieniu, też duży. Z Grandem
się nie zadziera, chociaż jest człowiekiem bardzo uprzejmym,
raczej spokojnym i skorym do żartów, który nazywa Jagienkę
„kaczuszką” i „kochaniem”. Ale potrafi też być
„bezkompromisowy”, jak to ktoś bardzo trafnie ujął na jego
kartce pożegnalnej na Niebieskiej Szkole.
I taki Grande ze wszystkimi potrzebnymi
papierami wsiadł ok. 13-tej do pontonu i popłynął do Murzynów
nas odprawiać. Po jakichś dwóch godzinach dowiedzieliśmy się, że
wciąż nie znalazł punktu odpraw. Mimo to nie traciliśmy nadziei.
Trochę później dostaliśmy informację, że dojechał już tam,
gdzie trzeba, ale była to ostatnia wieść od niego. Potem UKF-ka
przez kilka godzin nie odpowiadała... czas mijał, a Grandego wciąż
nie było. Wreszcie pod wieczór przyszła informacja, że przy
odprawie musi być kapitan, bo coś tam i że Grande płynie do nas z
dwoma eleganckimi kolesiami, którzy jeżdżą pachnącym samochodem,
więc dobrze by było posprzątać, ładnie się ubrać, i godnie ich
przyjąć. Tak też zrobiono: Skwara założył długie spodnie i
koszulę, salon lśnił, głośniki z rufy sprzątnięto... A
tymczasem ponton z Grandem i Murzynami podpłynął, wziął Skwarę
i odpłynął. Nasza sytuacja wyglądała więc następująco:
zrobiło się ciemno, staliśmy na kotwicy w jakimś dzikim kraju, a
oni mieli naszego kapitana i chiefa. Siedząc przy kolacji
zastanawialiśmy się, kto będzie następny. Wiele wskazywało na
Adriana jako zastępcę kapitana oraz Kaczkę i Romka – kolejnych
oficerów. Oczami wyobraźni widzieliśmy już stojący na plaży
kocioł i naszych przyjaciół w marynacie... zastanawialiśmy się
nawet, kto będzie im bardziej smakował: wielki Grande, czy mały
ale porządnie przypakowany Skwara. Kiedy już spisaliśmy chłopaków
na straty przyszło nam do głowy, żeby zwinąć się stąd zanim
Murzyni wrócą po następnych, ale w tym momencie przypomnieliśmy
sobie, że według tubylców skoro już tu zakotwiczyliśmy, to nie
możemy stąd odpłynąć dopóki nie zapłacimy 980 US za coś tam.
Domyśliliśmy się, że złamanie tego zakazu byłoby niemile
widziane... No normalnie potrzask! A woda w kotle już wrzała...
Niewiele mogliśmy w tej sytuacji zrobić – pozostawało czekać.
W końcu doczekaliśmy się: chłopaki wrócili cali i zdrowi – podobno Murzyni mieli problem z rozpaleniem paleniska – widocznie poprzedniej nocy padało...
W końcu doczekaliśmy się: chłopaki wrócili cali i zdrowi – podobno Murzyni mieli problem z rozpaleniem paleniska – widocznie poprzedniej nocy padało...
Ale na tym nie koniec trynidadzkiej
gościnności. Następnego dnia rano wokół nas pojawiły się trzy
boje – okazało się, że stoimy w środku trójkąta
wyznaczającego trasę wyścigu torped – tak nazwaliśmy ryczące,
pędzące z jakąś niemożliwą prędkością kolorowe motorówy w
kształcie pocisków, które rozgrzewały się przed wyścigiem tuż
koło nas. Miały z tyłu po dwie wielkie rury wydechowe, a koni
mechanicznych podobno 2400. To chyba sporo, a nawet gdyby miały o
połowę mniej, to i tak trochę strach popylać tam między nimi
swoim pontonikiem odpalanym jak kosiarka... ponadto Krzysiek trochę
robił w gacie, że któryś z nich nie wyrobi na zakręcie i przy
pełnej prędkości wjedzie w naszą burtę, masakrując mu agregat.
Nikt nie ukrywał, że jest taka ewentualność, nie czuliśmy się
więc bezpiecznie jako banda toru wyścigowego potworów, ale
przynajmniej mieliśmy dobre miejsca...
[PO ZDJĘCIA ODSYŁAM DO KACZKI, BO MY NIE WZIĘLIŚMY APARATU]
Ponieważ jednak cały poprzedni dzień
spędziliśmy na statku, czekając na zejście i z obawą wdychając
trynidadzkie powietrze, w którym spodziewaliśmy się wyczuć zapach
gotowanego Grandego, to tego dnia kto mógł, chciał mimo wszystko
zejść na ląd. Zrezygnowaliśmy więc z obserwacji „regat”,
wzięliśmy dzieciaki, Kaczkę i Klaudię i ruszyliśmy w miasto.
Była to jak dotąd najbardziej zwariowana wycieczka na tym rejsie:
na początek musieliśmy złapać jakiś środek transportu, który
zabrałby nas do Port of Spain, do którego mieliśmy kilkanaście
kilometrów. Doszliśmy na przystanek i dość szybko nadjechała
tzw. „maxi taxi”, czyli busik, jakich pełno tam kursowało na
różnych trasach. Władowaliśmy się do środka z naszym wózkiem,
dziećmi, torbami i razem z tubylcami przy głośnej
lokalnej muzyce zajechaliśmy z klasą do stolicy. A w stolicy
wszystkiego było dużo: hałasu, ludzi w różnych kolorach, brudu,
kolorowych szyldów i stoisk. To dziwaczne miasto miało w sobie coś,
co sprawiało, że mimo wszystko podobało nam się tam, chociaż
dosyć szybko poczuliśmy się nim zmęczeni. Przede wszystkim gdzie
by się nie stało, człowiek słyszał muzykę z co najmniej dwóch
różnych źródeł (oczywiście każde źródło grało inną) , bo
na co drugim rogu stał gość z takim samym zestawem dwóch wielkich
głośników połączonych z rodzajem regału na kółkach,
wypakowanego płytami. Każdy taki zestaw ryczał na cały regulator,
próbując przyciągnąć klientów lub właśnie prezentując
jednemu z nich zawartość którejś z płyt. Ponieważ nie udało
nam się z lokalną muzyką na Grenadzie, zatrzymaliśmy się przy
jednym takim panu i nabyliśmy dwie płyty: Kaczka z „soccą”, ja
z reggae. Za 20 TT, czyli tutejszych dolarów, z których każdy
kosztuje nasze 50 gr dostałam nagraną w domu złotą płytę firmy
„benq”, niepodpisaną nawet markerem i bez listy piosenek za to z
dziewczyną w bikini na okładce :) Kaczka też, tylko jej się
trafiła lista piosenek i ma inną dziewczynę.
Ta muzyka ryczała więc wszędzie i słychać ją było przy każdym straganie, którymi chodniki były gęsto pokryte: owoce, ubrania, pierdoły...-wszystko. Sporo też było miejsc, w których można kupić na wynos coś do jedzenia, ale w żadnym z nich nie dało się usiąść, uznaliśmy więc, że tu się nie je w knajpach, tylko na pobliskim skwerku, więc wyposażyliśmy się w jedzenie i udaliśmy na ławeczkę. Jedliśmy sobie wypieki z pobliskiej piekarni, wszyscy oprócz Adriana, który wybrał „jedzenie z szaletu” - budka, w której to kupił wyglądała jak szalet, a to, co z niej przyniósł – jak jego zawartość. Naprawdę. Mówił, że „nie wie, co to, ale dobre”, ale od tego czasu mam opory przed daniem mu buziaka...
Już agenci, którzy nie zjedli Grandego ostrzegali nas podobno przed wysoką przestępczością w Port of Spain – mówili np., żeby nie zapuszczać się w ulice, po których chodzi mniej ludzi i nie słychać muzyki, bo tam prawie na pewno zostaniemy obrabowani. Woleliśmy nie sprawdzać, czy to prawda, zwłaszcza, że gdy siedzieliśmy na skwerku pewna miła staruszka ostrzegła nas jeszcze, żebyśmy na siebie uważali, bo „guys shooting there” i „be safe, be safe...”. Grube kraty oddzielające klientów od sprzedających w każdym sklepie czy barze (nawet w piekarni) również nie wskazywały na poczucie bezpieczeństwa mieszkańców... Niemniej wszyscy, których spotkaliśmy, byli bardzo mili, pani na jednym straganie zrobiła zdjęcie Jagience, żeby pokazać swojemu dziecku, a pan na innym dał Rysiowi mango i pokazał nam, jak obiera pomarańcze specjalną obieraczką na korbkę. Uroczo :)
Ta muzyka ryczała więc wszędzie i słychać ją było przy każdym straganie, którymi chodniki były gęsto pokryte: owoce, ubrania, pierdoły...-wszystko. Sporo też było miejsc, w których można kupić na wynos coś do jedzenia, ale w żadnym z nich nie dało się usiąść, uznaliśmy więc, że tu się nie je w knajpach, tylko na pobliskim skwerku, więc wyposażyliśmy się w jedzenie i udaliśmy na ławeczkę. Jedliśmy sobie wypieki z pobliskiej piekarni, wszyscy oprócz Adriana, który wybrał „jedzenie z szaletu” - budka, w której to kupił wyglądała jak szalet, a to, co z niej przyniósł – jak jego zawartość. Naprawdę. Mówił, że „nie wie, co to, ale dobre”, ale od tego czasu mam opory przed daniem mu buziaka...
Już agenci, którzy nie zjedli Grandego ostrzegali nas podobno przed wysoką przestępczością w Port of Spain – mówili np., żeby nie zapuszczać się w ulice, po których chodzi mniej ludzi i nie słychać muzyki, bo tam prawie na pewno zostaniemy obrabowani. Woleliśmy nie sprawdzać, czy to prawda, zwłaszcza, że gdy siedzieliśmy na skwerku pewna miła staruszka ostrzegła nas jeszcze, żebyśmy na siebie uważali, bo „guys shooting there” i „be safe, be safe...”. Grube kraty oddzielające klientów od sprzedających w każdym sklepie czy barze (nawet w piekarni) również nie wskazywały na poczucie bezpieczeństwa mieszkańców... Niemniej wszyscy, których spotkaliśmy, byli bardzo mili, pani na jednym straganie zrobiła zdjęcie Jagience, żeby pokazać swojemu dziecku, a pan na innym dał Rysiowi mango i pokazał nam, jak obiera pomarańcze specjalną obieraczką na korbkę. Uroczo :)
A potem poszliśmy do zoo. Uznaliśmy,
że nie ma sensu ruszać się poza miasto, bo wszystkie atrakcje
daleko, a bczas mamy ograniczony, więc pojechaliśmy znów taksówką
(bo w tym mieście akurat taksówki są bardzo tanie) pooglądać
drzewnego jeżozwierza, tukany, małpy i papugi. Łapanie taksówki
powrotnej zajęło nam chwilę i też wyglądało zabawnie, bo
staliśmy praktycznie na środku skrzyżowania pod zoo, na którym
ruchem kierował raz pan policjant a raz pan lodziarz, usiłujący
jednocześnie robić swoje lody i łapać dla nas jakieś auto, ale
że tutejsze taksówki nie mają napisu „taxi” ani w ogóle
żadnego napisu, to do tej pory nie wiemy, skąd wiedział, do
których samochodów trzeba machać. W końcu udało się bez jego
pomocy i z jedną przesiadką wróciliśmy do równie hałaśliwej
jak stolica mariny, w której właśnie skończyły się wyścigi
potworów.
Port of Spain zapamiętam więc jako
zgiełkliwe, kolorowe i zabawne miasto, z ananasami wiszącymi na
sznurkach i roznegliżowanymi babkami na okładkach płyt lokalnych
„:artystów”...
Toż to baja straszna jak u Braci Grimm,ale ze szczęśliwym zakończeniem...
OdpowiedzUsuń