środa, 16 stycznia 2013

Choco-kulki za pięć pstryków

12 I

Nawigują aż im się uszy trzęsą!




Wczoraj po południu udało nam się wylądować pontonem na Grenadzie i to tuż przy ulicy w St. George's – stolicy wyspy. 

To nie nasz ponton, a szkoda! :)
 
DAMA. Tę sukienkę miała jeszcze zanim okazała się
dziewczynką...
Miasteczko już po lekturze przewodnika wydało mi się ładne i całkiem ciekawe, ale miało coś, co uniemożliwiło nam jego dokładne obejrzenie: targ. Po skorzystaniu z internetu przy pysznych orzeźwiających koktajlach (Kaczki o smaku orzeszków ziemnych rządził!), ruszyliśmy do polecanego przez jeden z przewodników sklepu muzycznego – okazał się on sklepem ze stanikami, sukienkami i płytami, gdzie wprawdzie płyt lokalnych zespołów pani nie miała, bo oni zazwyczaj ich nie wydają, ale jeśli chcemy, to może nam spiratować z komputera ich mp3 za 25 EC (dolarów wschodniokaraibskich, z których jeden równa się ok. 1,20 zł). :) Chciałyśmy z Kaczką i Klaudią, ale po usłyszeniu próbki mi się odechciało – miejscowa „soka”, „suka” czy jak to tam zwą, okazała się połączeniem reggae i paskudnego disco, zaś „czyste” reggae nie bardzo się różniło od europejskiego, dałyśmy sobie więc spokój. 
Te kulki w misce to gałka muszkatołowa, a obierki pewnie od
pomarańczy, mandarynek i grejpfrutów,
które mają tu kolor raczej zielony niż pomarańczowy
i nie zawsze różnią się wielkością...
Marilyn Monroe w St. George
A potem, już bez dziewczyn, które wróciły na wachtę, ruszyliśmy w targowisko. Przypraw od cholery i jeszcze trochę, drugie tyle owoców. Adrian ubijał na kolejnych stoiskach coraz bardziej złote interesy: tu mu pani orzeszka dorzuci, tam kakaową kulkę, tu zaokrąglimy w dół o parę dolarów... wyszliśmy stamtąd z torbami pełnymi przypraw karaibskich, w tym szafranu, wanilii, gałki muszkatołowej, a także pachnących korali zrobionych z różnych ziaren, butelką marynaty do mięs, paroma dziwnymi orzechami, kulkami kakao, torbą karambol, torbą czerwonych owoców wyglądających jak jabłka, pachnących różą i smakujących niczym, torbą pomarańczy, grejpfrutów, „golden apples”, kulek o śmiesznej nazwie i bananów. I z bransoletką z fasolek, które robią się gorące, gdy się nimi potrze o beton – bardzo przydatna właściwość :). W miarę odwiedzania kolejnych krajów i rozmawiania z kolejnymi ludźmi poznaję coraz więcej polskich określeń miejscowej waluty: Kaczka na każde lokalne pieniądze, które nie są euro, mówi „paskudy”, Adrian: „cipasy” albo „pizdryki”, Maciek: „pstryki”, Kapitan mówił „wariaty”, a poza tym zdarzały się jeszcze „gadżety”.
Wkrótce trzeba było wracać na statek, więc nie zdążyliśmy już wdrapać się na wzgórze z fortami czy przejść uliczkami o pięknej „georgiańskiej” (jakakolwiek to jest) zabudowie. Trochę żałowałam, że straciliśmy cały czas na targu – do momentu, kiedy wieczorem do moich zasypiających nozdrzy dotarł zapach z uchylonej torby z przyprawami... Na korytarzu grasował odór z kapitańskiej toalety, która zaczyna capić na falach, i smród ten wdzierał się już do naszej kabiny, ale cynamon, szafran i kakao skutecznie go przyćmiły. Wanilia powędrowała na górę, do dzieciaków.

Nowy Bosman przejął po starym nazywanie Rycha Dziwolągiem


Przyszły Pan Magister informuje:
"Po lewej widzimy największy pasażerski żaglowiec -
pięć masztów, tej samej konstrukcji co Chopin"...

Kaczka przy pracy

4 komentarze:

  1. Jako zagorzały skrytoczytacz Twojego bloga, ujawniam się po raz pierwszy :-) Fajnie się czyta i doskonale się uzupełniacie z Kaczką jeśli chodzi o dobór tematów na blogach.

    WARIATY - tego określenia ja też używam na "lokalną walutę" :-P

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej!
    Dopiero dziś znalazłem Twój komentarz pod moim, więc posłusznie odpowiadam, coby nie być anonimowym:
    Jestem wieloletnim znajomym Gosi Czarnomskiej, z którą przepłynąłem wzdłuż i wszerz kilkakrotnie Bałtyk, a w ubiegłym roku żeglowałem też z Kaczką. Czytam więc z pasją obydwa blogi, a od pewnego czasu, też i Twój.
    Pozdrawiam serdecznie całą rodzinkę i czekam na kolejne ciekawe wpisy.
    Michał

    OdpowiedzUsuń