czwartek, 3 stycznia 2013

Sylwester i Nowy Rok

Tegorocznego Sylwestra spędziliśmy przy Dominice, a częściowo również na samej wyspie. 31 grudnia rano stanęliśmy na kotwicy przy Portsmouth (Dominika jest niepodległa, ale była bardzo długo kolonią brytyjską, więc mówi się tu po angielsku, samochody jeżdżą lewą stroną, na pieniądzach widnieje wizerunek królowej, a nazwy miejscowości, jak na innych angielskich wyspach, dublują nazwy z Wysp Brytyjskich – sporo jest Portsmouth'ów, Newcastle'ów czy innych Hempshire'ów ). Pomimo angielskiej nazwy i innych pozorów podobieństwa do Europy, Portsmouth jest jednak, jak się później przekonaliśmy, typową „murzyńską” mieściną, przypominającą nam Mindelo na Wyspach Zielonego Przylądka. Dokładniejsze zwiedzanie urządziliśmy sobie w Nowy Rok, natomiast w Sylwestra wczesnym popołudniem wybraliśmy się na wycieczkę łodzią wiosłową po Indian River – rzece biegnącej przez wilgotny las równikowy, na której kręcono „Piratów z Karaibów”. Naszym przewoźnikiem był Albert – gość w łódce z napisem „Albert”, a towarzyszami podróży – Karol z Olą i kapitan polskiego katamaranu, który również tu przypłynął. Płynęliśmy sobie wolniusieńko, oglądając różne rośliny: anturium (ale akurat nie kwitło), bambusy, różnego rodzaju palmy i drzewa „bloodwood” o czerwonych sokach, którymi wojowniczy Indianie Karibowie malowali sobie twarze, kiedy szli wyżynać i pożerać pokojowo nastawione plemię Arawaków czy jakoś tak. W każdym razie to drugie plemię długo nie pożyło, a Karibowie do dziś mają na Dominice swój rezerwat. Widzieliśmy też kraby, czaple szare i białe i iguanę (jak dla mnie to zgrubienie na gałęzi gdzieś tam wysoko mogło być równie dobrze jakimś grzybem, ale niech będzie, że to była iguana). Do mojej kolekcji interesujących miejsc na przewijanie dziecka doszła łajba na rzece w lesie deszczowym i myślę, że będzie to pozycja trudna do przebicia. Na końcu trasy była knajpa, w której serwowano pyszny soczek z grejpfrutów, pomarańczy i marakui oraz lokalny specjał, zwany Dynamitem, składający się – co Karol i Adrian stwierdzili z całym przekonaniem – z rumu i czegoś jeszcze (jak wszystkie karaibskie drinki).




A wieczorem sylwestrowa impreza coś wolno się rozkręcała i w czasie, kiedy próbowaliśmy z Maćkiem – jednym z uczniów – poprzyklejać kable do głośników tak, żeby grały, Rysiek zasnął w swoich białych imprezowych spodniach na rękach u Marka Dyrektora*, Jagienki też nie udało się dobudzić, a Adriana zerwałam w ostatniej chwili przed wypłynięciem pontonu na ląd. Chcieliśmy sobie w parę osób (uzbierało się nas 13) skoczyć przed północą do Big Papy – znanego lokalnego restauratora, który ma bar przy plaży, wszystkich zna, jest wielkim grubym Murzynem w czapce z daszkiem, ciemnych okularach i z łańcuchem na szyi i według pogłosek krążących po statku, trzyma w garści tutejszą policję. Przy tym jest całkiem sympatyczny. Wsiedliśmy więc do pontonu, prowadzonego przez Olę (bo inni uprawnieni byli po spożyciu) i moknąc dość dokładnie (padało...) zbliżyliśmy się od brzegu. Jednak w ostatniej chwili przed keją zaplątaliśmy się w sieć. Tzn. śruba naszego silnika się zaplątała. Już widzieliśmy siebie odliczających radośnie ostatnie sekundy starego roku w przeludnionym pontonie, ale udało się dopagajować do kei. Wchodzimy do Big Papy, a tam....cisza. Przy jednym dużym stole siedzi gromada Szwedów, przy drugim – Finów (wszyscy wyluzowani, jak przystało na Skandynawów, wyglądający jakby właśnie skończyli partię szachów i szykowali się do „Chińczyka”), a przy małym laptopiku gość o dredach do kostek, ledwie trzymający się na nogach, wpatrywał się charakterystycznie czerwonymi oczami w dwa kabelki i usiłował za ich pomocą podłączyć komputer do dużych głośników. Nie udawało się. Imprezę uratowała jednak gitarka Hendrzeha, który zaczął przygrywać swoje proste reggae'owe melodyjki. Już po paru taktach przyskoczył do niego Big Papa i jak nie zacznie rymować! Prawdziwa freestyle'owa nawijka po angielsku, z grubsza o tym, że czy jesteś z Czek Repablik czy z Finland czy z Poland, baw się dobrze u Big Papy. A my mu robiliśmy refreny. Super to było! Zbliżała się jednak północ, którą chcieliśmy spędzić na statku, żeby złożyć życzenia całej załodze, więc ledwie udało się trochę rozkręcić tę nieudaną imprezę, a już musieliśmy uciekać. W międzyczasie bosmani (bo mieliśmy aż dwóch na pontonie) naprawili silnik i wrócić udało się już bez przeszkód, choć niewiele brakowało: za sterem zasiadł tym razem Maciek, który zapewniał osoby siedzące na dziobie, że wszystko widzi. „-Maciek, boja! Boooooja! - Tej boi akurat nie widziałem”. Osiem szklanek o północy (cztery na północ starego roku i cztery na nowy) wybili najstarszy i najmłodszy nieśpiący członek załogi, czyli Kapitan i Filip, poza tym były życzenia, a potem zaczęły się tańce na rufie i ogólna sylwestrowo-noworoczna radość, choć deszcz padał praktycznie cały czas. My z Adrianem odpadliśmy już koło drugiej (świadomość, że dzieci rano nie będą miały dla nas litości nie dawała nam spokoju...), ale owoc udanej zabawy zobaczyliśmy następnego dnia rano, kiedy jeszcze przed śniadaniem udaliśmy się na ląd i ujrzeliśmy napis „Big Papa's Restaurant” przykryty w miejscu „Papa” prześcieradłem z napisem „Buba” - nasi tu byli!

Wprawdzie to nie Big Papa, ale też malowniczy :)

Rychu - stały klient u Big Papy :)

Nowy Rok zaś spędziliśmy spacerując po Portsmouth, które choć brudne i zaśmiecone, pełne jest życzliwych ludzi (co chwilę ktoś mówił nam „Hello, Happy New Year!”), mango rosnących na drzewach przy ulicy (jeden pan opowiadał nam, że jak wszystkie dojrzewają, to spada ich tyle, że nie ma kto tego jeść) i kur łażących po skrzyżowaniach. Rasta-goście sprzedający owoce, włóczący się po plaży czy jeżdżący na kolorowych skuterach nadają temu miejscu specyficzny urok. I chyba nawet mi nie przeszkadza, że są ciągle zjarani.

Noworoczny rodzinny wieczór u Big Papy
Mango

Specyficzne poczucie estetyki... ale nie wszystkie domy tak wyglądały. Choć może lepiej, gdyby tak było.


Taka była Dominika. A teraz właśnie jesteśmy w drodze na St. Lucię – wyspę podobno dużo lepiej rozwiniętą i nastawioną na turystykę, więc pewnie nie będzie tam Big Papy i kur, ale za to może być szybki internet, który przyjmie zaległe wpisy i zdjęcia. Daleko mamy – było 90 mil, teraz zostało jakieś 30 i zauważyłam, że pływanie już działa mi na nerwy: lekko się zirytowałam, gdy wyszłam na pokład i zobaczyłam znów morze. Rozleniwia człowieka to zwiedzanie!
Kokosów tu jak mrówków, więc bez maczety ani rusz!

Samo się nie zrobi.
 
*Przy okazji Sylwestra Marek odbył z Rysiem interesujący dialog:
- Rysiu, jakie masz ładne spodnie, chyba idziesz na imprezę?
- Tat.
- I koszulka taka ładna, też na imprezę?
- Tat.
- A Jagienka też idzie?
- Ona nie ma podni.
I wszystko jasne: nie ma spodni, nie ma imprezy...

5 komentarzy:

  1. Rychu wie, ze dorosli zapominaja czasem o logice. Nie ma spodni mnie zabilo. Pozdrowienia!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Najlepsze życzenia dla Jubilata- rodzice.

    OdpowiedzUsuń
  3. Moi Drodzy!
    Życzenia kojenych niezwykłych przeżyć na Karaibach, a na Nowy Rok 2013 dalszego spełniania marzeń! :) :) :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Maciej już w domu. Dzisiaj na lotnisku prawie pogłaskał po głowie obce dziecko, bo jak twierdzi, zawsze głaskał Rysia i tak mu zostało, jak widzi malucha. Dziękuję wszystkim Państwu za wspaniałą opiekę i atmosferę, młody jest zachwycony i pełen wrażeń. Teraz muszę zająć się kozacko-piracką fryzurką.
    Pozdrawiam mama Maciejaka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe... My również pozdrawiamy i dziękujemy za podrzucenie nam tu tego wariata - to był bardzo wesoły egzemplarz! :)

      Usuń