Tegorocznego Sylwestra spędziliśmy
przy Dominice, a częściowo również na samej wyspie. 31 grudnia
rano stanęliśmy na kotwicy przy Portsmouth (Dominika jest
niepodległa, ale była bardzo długo kolonią brytyjską, więc mówi
się tu po angielsku, samochody jeżdżą lewą stroną, na
pieniądzach widnieje wizerunek królowej, a nazwy miejscowości, jak
na innych angielskich wyspach, dublują nazwy z Wysp Brytyjskich –
sporo jest Portsmouth'ów, Newcastle'ów czy innych Hempshire'ów ).
Pomimo angielskiej nazwy i innych pozorów podobieństwa do Europy,
Portsmouth jest jednak, jak się później przekonaliśmy, typową
„murzyńską” mieściną, przypominającą nam Mindelo na Wyspach
Zielonego Przylądka. Dokładniejsze zwiedzanie urządziliśmy sobie
w Nowy Rok, natomiast w Sylwestra wczesnym popołudniem wybraliśmy
się na wycieczkę łodzią wiosłową po Indian River – rzece
biegnącej przez wilgotny las równikowy, na której kręcono
„Piratów z Karaibów”. Naszym przewoźnikiem był Albert –
gość w łódce z napisem „Albert”, a towarzyszami podróży –
Karol z Olą i kapitan polskiego katamaranu, który również tu
przypłynął. Płynęliśmy sobie wolniusieńko, oglądając różne
rośliny: anturium (ale akurat nie kwitło), bambusy, różnego
rodzaju palmy i drzewa „bloodwood” o czerwonych sokach, którymi
wojowniczy Indianie Karibowie malowali sobie twarze, kiedy szli
wyżynać i pożerać pokojowo nastawione plemię Arawaków czy jakoś
tak. W każdym razie to drugie plemię długo nie pożyło, a
Karibowie do dziś mają na Dominice swój rezerwat. Widzieliśmy też
kraby, czaple szare i białe i iguanę (jak dla mnie to zgrubienie na
gałęzi gdzieś tam wysoko mogło być równie dobrze jakimś
grzybem, ale niech będzie, że to była iguana). Do mojej kolekcji
interesujących miejsc na przewijanie dziecka doszła łajba na rzece
w lesie deszczowym i myślę, że będzie to pozycja trudna do
przebicia. Na końcu trasy była knajpa, w której serwowano pyszny
soczek z grejpfrutów, pomarańczy i marakui oraz lokalny specjał,
zwany Dynamitem, składający się – co Karol i Adrian stwierdzili
z całym przekonaniem – z rumu i czegoś jeszcze (jak wszystkie
karaibskie drinki).
A wieczorem sylwestrowa impreza coś
wolno się rozkręcała i w czasie, kiedy próbowaliśmy z Maćkiem –
jednym z uczniów – poprzyklejać kable do głośników tak, żeby
grały, Rysiek zasnął w swoich białych imprezowych spodniach na
rękach u Marka Dyrektora*, Jagienki też nie udało się dobudzić,
a Adriana zerwałam w ostatniej chwili przed wypłynięciem pontonu
na ląd. Chcieliśmy sobie w parę osób (uzbierało się nas 13)
skoczyć przed północą do Big Papy – znanego lokalnego
restauratora, który ma bar przy plaży, wszystkich zna, jest wielkim
grubym Murzynem w czapce z daszkiem, ciemnych okularach i z łańcuchem
na szyi i według pogłosek krążących po statku, trzyma w garści
tutejszą policję. Przy tym jest całkiem sympatyczny. Wsiedliśmy
więc do pontonu, prowadzonego przez Olę (bo inni uprawnieni byli po
spożyciu) i moknąc dość dokładnie (padało...) zbliżyliśmy się
od brzegu. Jednak w ostatniej chwili przed keją zaplątaliśmy się
w sieć. Tzn. śruba naszego silnika się zaplątała. Już
widzieliśmy siebie odliczających radośnie ostatnie sekundy starego
roku w przeludnionym pontonie, ale udało się dopagajować do kei.
Wchodzimy do Big Papy, a tam....cisza. Przy jednym dużym stole
siedzi gromada Szwedów, przy drugim – Finów (wszyscy wyluzowani,
jak przystało na Skandynawów, wyglądający jakby właśnie
skończyli partię szachów i szykowali się do „Chińczyka”), a
przy małym laptopiku gość o dredach do kostek, ledwie trzymający
się na nogach, wpatrywał się charakterystycznie czerwonymi oczami
w dwa kabelki i usiłował za ich pomocą podłączyć komputer do
dużych głośników. Nie udawało się. Imprezę uratowała jednak
gitarka Hendrzeha, który zaczął przygrywać swoje proste
reggae'owe melodyjki. Już po paru taktach przyskoczył do niego Big
Papa i jak nie zacznie rymować! Prawdziwa freestyle'owa nawijka po
angielsku, z grubsza o tym, że czy jesteś z Czek Repablik czy z
Finland czy z Poland, baw się dobrze u Big Papy. A my mu robiliśmy
refreny. Super to było! Zbliżała się jednak północ, którą
chcieliśmy spędzić na statku, żeby złożyć życzenia całej
załodze, więc ledwie udało się trochę rozkręcić tę nieudaną
imprezę, a już musieliśmy uciekać. W międzyczasie bosmani (bo
mieliśmy aż dwóch na pontonie) naprawili silnik i wrócić udało
się już bez przeszkód, choć niewiele brakowało: za sterem
zasiadł tym razem Maciek, który zapewniał osoby siedzące na
dziobie, że wszystko widzi. „-Maciek, boja! Boooooja! - Tej boi
akurat nie widziałem”. Osiem szklanek o północy (cztery na
północ starego roku i cztery na nowy) wybili najstarszy i
najmłodszy nieśpiący członek załogi, czyli Kapitan i Filip, poza
tym były życzenia, a potem zaczęły się tańce na rufie i ogólna
sylwestrowo-noworoczna radość, choć deszcz padał praktycznie cały
czas. My z Adrianem odpadliśmy już koło drugiej (świadomość, że
dzieci rano nie będą miały dla nas litości nie dawała nam
spokoju...), ale owoc udanej zabawy zobaczyliśmy następnego dnia
rano, kiedy jeszcze przed śniadaniem udaliśmy się na ląd i
ujrzeliśmy napis „Big Papa's Restaurant” przykryty w miejscu
„Papa” prześcieradłem z napisem „Buba” - nasi tu byli!
Wprawdzie to nie Big Papa, ale też malowniczy :) |
Rychu - stały klient u Big Papy :) |
Nowy Rok zaś spędziliśmy spacerując
po Portsmouth, które choć brudne i zaśmiecone, pełne jest
życzliwych ludzi (co chwilę ktoś mówił nam „Hello, Happy New
Year!”), mango rosnących na drzewach przy ulicy (jeden pan
opowiadał nam, że jak wszystkie dojrzewają, to spada ich tyle, że
nie ma kto tego jeść) i kur łażących po skrzyżowaniach.
Rasta-goście sprzedający owoce, włóczący się po plaży czy
jeżdżący na kolorowych skuterach nadają temu miejscu specyficzny
urok. I chyba nawet mi nie przeszkadza, że są ciągle zjarani.
Noworoczny rodzinny wieczór u Big Papy |
Mango |
Specyficzne poczucie estetyki... ale nie wszystkie domy tak wyglądały. Choć może lepiej, gdyby tak było. |
Taka była Dominika. A teraz właśnie
jesteśmy w drodze na St. Lucię – wyspę podobno dużo lepiej
rozwiniętą i nastawioną na turystykę, więc pewnie nie będzie
tam Big Papy i kur, ale za to może być szybki internet, który
przyjmie zaległe wpisy i zdjęcia. Daleko mamy – było 90 mil,
teraz zostało jakieś 30 i zauważyłam, że pływanie już działa
mi na nerwy: lekko się zirytowałam, gdy wyszłam na pokład i
zobaczyłam znów morze. Rozleniwia człowieka to zwiedzanie!
Kokosów tu jak mrówków, więc bez maczety ani rusz! |
Samo się nie zrobi. |
*Przy okazji Sylwestra Marek odbył z Rysiem
interesujący dialog:
- Rysiu, jakie masz ładne spodnie, chyba idziesz na imprezę?
- Tat.
- I koszulka taka ładna, też na imprezę?
- Tat.
- Rysiu, jakie masz ładne spodnie, chyba idziesz na imprezę?
- Tat.
- I koszulka taka ładna, też na imprezę?
- Tat.
- A Jagienka też idzie?
- Ona nie ma podni.
I wszystko jasne: nie ma spodni, nie ma imprezy...
- Ona nie ma podni.
I wszystko jasne: nie ma spodni, nie ma imprezy...
Rychu wie, ze dorosli zapominaja czasem o logice. Nie ma spodni mnie zabilo. Pozdrowienia!!!
OdpowiedzUsuńNajlepsze życzenia dla Jubilata- rodzice.
OdpowiedzUsuńMoi Drodzy!
OdpowiedzUsuńŻyczenia kojenych niezwykłych przeżyć na Karaibach, a na Nowy Rok 2013 dalszego spełniania marzeń! :) :) :)
Maciej już w domu. Dzisiaj na lotnisku prawie pogłaskał po głowie obce dziecko, bo jak twierdzi, zawsze głaskał Rysia i tak mu zostało, jak widzi malucha. Dziękuję wszystkim Państwu za wspaniałą opiekę i atmosferę, młody jest zachwycony i pełen wrażeń. Teraz muszę zająć się kozacko-piracką fryzurką.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam mama Maciejaka
Hehe... My również pozdrawiamy i dziękujemy za podrzucenie nam tu tego wariata - to był bardzo wesoły egzemplarz! :)
Usuń