poniedziałek, 26 listopada 2012

Jedzenie

To ważna kwestia. Życiowa, więc ją poruszę. Ogólnie jemy na statku smakowicie, bo Kuk (A Kuku!) Marek to właściwa osoba na właściwym miejscu. Daje dużo, dobre i ZAWSZE na czas. Rysiek je tu więcej niż w domu i bardzo lubi posiłki, bo spotyka się wtedy w mesie z załogą stałą, która chętnie go dokarmia i motywuje do konsumpcji (do naszego słownika na stałe już weszło zdanie: "Rychu, jedz, bo Ci Buba zeżre!"). Nie wybrzydza, że na  śniadanie znów kanapki, a mięso futruje aż miło! Początkowo próbowałam robić mu czasem na śniadanie kaszkę z owocami, ale po kilku próbach skapitulowałam - szkoda garnka. Chodzi o to, że zanim ten wielki elektryczny palnik się nagrzeje, to trzeba CZEKAĆ. Ale przecież nie będę tam stała jak ta lampa, więc stawiam garnek z wodą i idę sobie do dzieci z zamiarem powrotu "za chwilę". Jak wracam, to albo dowiaduję się, że Marek już wyłączył, bo woda zaczynała się wygotowywać albo zrobiło się już na tyle późno, że nie ma sensu teraz wsypywać tej kaszy i czekać kolejne 10-15 minut. Jeśli jednak zdarzy się tak, że wsypię tę kaszkę, to trzeba CZEKAĆ. Ale przecież nie będę tam stała jak ta lampa, wody jest dużo, to się nie spali. Idę sobie. Wracam, wywalam spaloną kaszkę, czyszczę garnek i robię Rychowi kanapkę. Dlatego z robienia Rysiowi kaszki na śniadanie już wyrosłam. Co innego po południu - to ma szansę się udać, bo jest sporo czasu i po kambuzie nikt się nie kręci, mogę sobie nawet stać i czekać. Jak co? Jak lampa, a co!
Z Jagienką sprawa jest bardziej skomplikowana, bo jej trzeba zapewnić głównie obiady (na śniadanie chlebek maczany w musie albo owoce wystarczają), czyli rozmrozić mięcho (ma tu w chłodni swój zapas indyka, królika i cielęciny) i zadbać o warzywa. Od czasu do czasu daję jej coś z naszych talerzy, gotowanego normalnie z solą itp. i zdarza się to coraz częściej, ale nie wszystko się nadaje, więc trzeba jednak czasem postać jak ta lampa (czy to ja, czy Adrian) albo przynajmniej pamiętać o powrocie do bulgoczącego garnka. W domu jakoś to wszystko jest łatwiejsze do ogarnięcia!



W portach natomiast często się chadza na jedzenie tubylcze, a na naszej trasie tubylcze są owoce morza. I wiecie co? To się da jeść! TADAM! Machnęliśmy sobie kiedyś z Adrianem i Jagienką na miłą kolacyjkę w knajpie przy plaży (Ryśka perfidnie zostawiliśmy śpiącego na statku) co następuje: avocado z krewetkami i różowym sosem z dodatkiem jajka - pycha!, a oprócz tego kanaryjską specjalność - ziemniaczki gotowane w mundurkach w morskiej wodzie aż do wygotowania (po prostu ziemniak z solą na skórce) maczane w sosie "mojo" i ośmiornicę! Chciałam napisać, że "zacisnęłam zęby" i wzięłam to do ust, ale to nie mogłoby się skończyć sukcesem...więc raczej zamknęłam oczy i wzięłam to do ust, a potem otworzyłam oczy i ze zdziwieniem stwierdziłam, że niezłe. Nie było galaretowate ani gumowe i nawet nie ciągnęło szlamem! Trochę mi tylko zrzedła mina, jak rozgniotłam językiem te takie przyssawki... ale zagryzło się kartoflem i jakoś poszło! :)
Rysiek, kiedy jemy poza statkiem, je przeważnie ładnie to, co my. Jagnię też już robi mniejszy syf niż dawniej, więc dostaje a to bułeczkę a to sałatę, a to jakiś owoc - co się da.


I ten przydługawy opis uczynię wstępem do relacji z dnia dzisiejszego, bo dzisiaj też byliśmy w fajnej knajpie! Przede wszystkim byliśmy na wycieczce samochodowej w górach. Adrian prowadził i wciąż jeszcze bolą go ręce od kręcenia kierownicą, bo przez calusieńkie pasmo tutejszych gór prowadzi dłuuuuuga, bardzo kręta asfaltowa droga. Było pięknie do czasu, kiedy wjechaliśmy w chmurę, z której na dodatek zaczął padać deszcz. Widoki wówczas były słabe, zatrzymaliśmy się więc w pierwszej knajpie i okazało się, że nieźle trafiliśmy! Było nas 9 osób (w tym dzieci), obrotne Panie Kelnerki błyskawicznie więc połączyły stoliki, skołowały krzesełko dla Rysia i dały nam karty oraz buły i oliwę do maczania, a także wina do spróbowania, dużo przy tym mówiąc i zaczepiając dzieciaki. W karcie królowało mięso, samce więc były zachwycone! W jeszcze większy zachwyt popadły, gdy Ryśkowi przyniesiono jego "dziecięcą" porcję większą niż w niejednej restauracji porcja dorosła. Karol i Adrian, gdy dostali potem swoje wielkie kawały mięcha na wielkich talerzach, o nic już nie pytali :) Ale najlepsze i tak były te kelnerki: w pewnym momencie jedna podeszła do Adriana, wyciągnęła ręce w jego stronę i "poprosiła" o podanie. Piszę w cudzysłowie, bo minę miała raczej nieznoszącą sprzeciwu, jakby mówiła: "No dawaj, dawaj, kochany, bo ja nie mam czasu". Myśleliśmy, że chodzi o talerz, ale ona miała na myśli Jagienkę, którą Adrian trzymał na kolanach. Wzięła ją sobie i zaczęła nosić, zabawiać, a zaraz podleciały inne kelnerki i JĘŁY jej pomagać. Taka forma pomocy strudzonym rodzicom, żeby mogli zjeść spokojnie. Niestety Małej się to za bardzo nie spodobało, humor poprawił jej się dopiero po bułce i ananasie. Rysiek natomiast zrobił niezły interes, bo za jednego buziaka dostał od kelnerki dwa lizaki. To po Tatusiu ta smykałka! Do biznesu znaczy, nie do buziaków, mam nadzieję...


sobota, 24 listopada 2012

Las Palmas

Ech... zaczynają się takie rejony, że nie wiem, czy się rozpisywać, bo zaczniecie nas nienawidzić...
No nic, zaryzykuję. Najwyżej jeśli zauważę w statystykach, że liczba czytelników gwałtownie spadła, przerzucę się na styl: "La Gomera. Żyjemy."

"Papuda" mieszka w domu po Kolumbie
Póki co napiszę wprost, że jesteśmy w Las Palmas na Gran Canarii, chodzimy w krótkich spodenkach, opalamy się na plaży, kąpiemy w oceanie i robimy wszystkie te rzeczy, które mają święte prawo cholernie Was wkurzać 24 listopada...

A jesień jest tu zauważalna w sposób, który mnie zadziwił, choć to rzecz właściwie oczywista: późny wschód słońca. Zdarzyło mi się ostatnio wstać przed dziećmi (jak wzorowa matka! Gdyby się Jagienka nie obudziła 10 minut później, to może nawet jakaś kaszka by była na śniadanie) i wyjść na pokład, gdy zbliżaliśmy się od Kanarów. Godzina jakieś 15 po siódmej, a tu słońce praktycznie dopiero co wstało. Myślę sobie (jak zresztą często ostatnio sobie myślę): "Dziwnie tu mają". No bo jak ciepło i zielono, to człowiekowi się wydaje, że to słońce od piątej tak świeci. A tu przecież też jest już późna jesień i chociaż ciepło, to jednak dzień jest krótszy niż latem - u Was na pewno też o siódmej ledwie świta. Także tak. Ale liście z palm nie spadają.
Byliśmy więc na plaży wczoraj na rozgrzewkę i dziś, już lepiej przygotowani: Rysiek w kąpielówach, Jagienka w kostiumie, ręcznik, prześcieradełko do leżenia... Adrian mówi, że byłam najbielszą plamką na całej plaży, ale przecież dopiero przyjechaliśmy! W końcu nikt nie przybywa na Kanary od razu brązowy. No, prawie nikt... :)
Zdjęć z dzisiaj nie mamy, bo byliśmy rozsądniejsi niż wczoraj i zostawiliśmy aparat na statku, żeby nie wydłubywać potem z niego piachu i nie musieć go cały czas pilnować. Wybaczcie, że nie zobaczycie Jagnięcia w kostiumie. Zobaczycie je za to na chwilę przed napakowaniem piachu do buzi:

Rach ciach ciach, i już mam w paszczy piach! :)
A swoją drogą, ten piasek to taki brudzący - chyba nie o tego typu plażę chodziło Urszuli, jak pisała o "białym piaseczku" :)
 



piątek, 23 listopada 2012

Lanzarote

Wypłynęliśmy stamtąd wczoraj rano. Dziś już jesteśmy w Lesie Palmowym na Gran Canarii, ale o tamtej wyspie warto napisać, bo jest dziwaczna! Zrobiliśmy tam sobie objazdową wycieczkę wypożyczonymi samochodami i to był świetny pomysł, bo oprócz konkretnych miejsc, które udało nam się zwiedzić fajnie było też pooglądać widoki, które zresztą na początku były, co tu dużo mówić, BRZYDKIE. Wyspa jest wulkaniczna i początkowo krajobraz wyglądał, jakby ten wulkan wybuchł parę miesięcy temu - wszystko przypominało plac pod budowę hipermarketu: ziemia jakby rozorana, żadnej trawy, najwyżej trochę kaktusów czy kawałki jakichś ciernistych krzaków. I od czasu do czasu jakaś palma albo murek usypany z kamieni. I już. Domy gdzieniegdzie... jadąc wąską drogą czuliśmy się w tam jak w grze komputerowej :) Ale w końcu dojechaliśmy do ogrodu kaktusowego, gdzie napatrzyliśmy się na kaktusy wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów. Bracie mój Macieju, Twój Nicolas byłby tu szczęśliwy, wreszcie wśród swoich! Pamiętasz go? :)







Potem pojechaliśmy do jaskini, w której mieszkają kraby-albinosy, całkiem białe! Spodziewaliśmy się wprawdzie kogoś większego, ale takie centymetrowe były może nawet bardziej urocze :) W ogóle fajnie zrobiona ta jaskinia – wokół ławeczki i stoliki, z głośników ambientowa muzyczka, niedaleko jeszcze mini-jeziorko, wodospadzik i sala koncertowa na 600 osób wykuta w skale. Miło.

Tam, w tej wodzie, siedzą mikraby! :)

Takie!

A nad wodą stoją takie olbrzymy!

Kolejnymi punktami programu były wjazd w wulkan i muzeum wina, ale trochę zabrakło nam czasu i organizacji. Ale i tak warto było przejechać się te parędziesiąt kilometrów wgłąb wyspy, bo w pewnym momencie widoki kompletnie się zmieniły i zaczęły z kolei przypominać chińskie pola ryżowe (tak to przynajmniej wyglądało jak byłam w Chinach w osiemdziesiątym trzecim i potem w dziewięćdziesiątym ósmym, wiecie...): całe góry (bo tam wszędzie górki i pagórki) porośnięte piętrowo jakimś zielonym czymś plus palmy co chwilę. Na dodatek były piękne chmury, słoneczko i deszcze właśnie przestał padać. W miarę jak zbliżaliśmy się do wulkanu, zaczynało być coraz bardziej księżycowo: czarna ziemia zbita w wielkie grudy po obu stronach drogi, roślinności już żadnej, a potem oprócz czarnych pagórków doszły jeszcze czerwone. Kosmos jakiś! :) Wkrótce jednak zrobiło się ciemno, a przy wjeździe na wulkan zastaliśmy już zakaz wjazdu. Nie szkodzi, naszą rocznicową wycieczkę uważamy za bardzo udaną! :) 


Jagience tez się podobało przodem do kierunku jazdy! :)




Ojciec i Syn

Miało być o pasji Adriana (chwilowej, jak się okazało) i scenicznych podbojach Ryszarda. A zatem: pisząc z przymrużeniem oka o szydełkowaniu na topie grotmasztu dużo się nie pomyliłam, bo wprawdzie Adrian na żaglowcu nie szydełkuje, ale robi to Gosia :) W tej chwili jest na etapie kamizelki dla mamy i potrzebne jej były guziczki. Wpadli więc z Adrianem na pomysł, że ponieważ w czeluściach maszynowni „Chopina” jest tokarka, to można by takie guziczki wytoczyć z drewnianego klocka. Jak pomyśleli tak zrobili. Adrian podpalił się na ten pomysł niezwykle czy raczej: jak zwykle, kiedy jest okazja pobawić się nowym dużym, niebezpiecznym, hałaśliwym i skomplikowanym urządzeniem. I przepadł. Leniwy wieczór na statku trwał i trwał, a Adrian „toczył, toczył swój guzik uroczy”... bo to trzeba najpierw wałek, potem równy plasterek, a na końcu żłobienie nie za głęboko ani nie za płytko i równo, a nie krzywo i ładnie, a nie brzydko. Toczył, toczył aż utoczył. Sztuk sześć. Śliczne i równiutkie :). „Tak upłynął wieczór i poranek, Dzień pierwszy”.

A tymczasem dwa piętra wyżej na mostku nawigacyjnym Little Richie rozpoczynał karierę bluesmana. Z harmonijką w ustach i przy akompaniamencie gitarki Jędrzeja-Telewizora zwanego tu z hiszpańska Hędrzehem wznosił się na artystyczne wyżyny. Było i wysoko i nisko, legato i staccato, zdarzały się nawet glissanda! Ale najważniejsze były te EMOCJE! Początkowo spokojnie i nieśmiało, choć od razu w rytmie, a potem stopniowo robiło się coraz goręcej! Wkrótce już mały artysta skakał i kręcił się, piszczał i tańczył pomiędzy swoimi solówkami (został przez Hędrzeha poinstruowany, że solówka to „dużo dźwięków bez sensu”), a gdy już nie mógł wytrzymać, odkładał harmonijkę, klaskał i wrzeszczał: „Brawo, brawooooooo!!!” :) A wszystko to w iście artystycznej scenerii: gwieździsta noc, pokład lekko oświetlony, a wokoło, czyli przy sterze, na nadbudówce, na ławeczce i na całym mostku – wierni słuchacze, świadkowie narodzin legendy. Szczęścia dopełniał chrapliwy, CZARRRRNY głos Jagny, wtrącającej raz na utwór znaczące wycia do księżyca.
Zdjęcie wprawdzie nie z harmonijką tylko z ananasem, ale zawsze coś :) Ale z harmonijką zdobędę od Kaczki!


czwartek, 22 listopada 2012

Nie nadANżam!

Od wczoraj stoimy na Lanzarocie - ale tu śmisznie! :) Opiszę wszystko dokładniej w drodze na Gran Canarię czy gdzie tam teraz płyniemy... wyjście za godzinę, dzieciaki mi się rozlazły, zęby i buźki trzeba pomyć... Jednym słowem ZAROBIONA jestem, więc czytajcie sobie na razie zaległości. Gran Canaria już jutro!

Kapitany

20 XI

Taki kapitan to stworzenie bardzo wszechstronne (takim przynajmniej powinno być, jak wynika z moich tutaj obserwacji). Otóż musi on nie tylko nawigacyjnie „ogarniać temat” (przy okazji: „ogarniać” to na „Chopinie” bardzo popularne słówko, znaczące z grubsza tyle, co „zorganizować”, „zająć się” czymś. Ogarnia się wszystko: rozmowę z portem w sprawie postoju, szycie żagla, listę załogi, a nawet herbatę z cytryną), tzn. umieć manewrować w portach i na morzu, decydować o tym, które żagle postawić i zrzucić (fachowo: „sprzątnąć”. Naprawdę!:)), jaki kurs obrać itp. Musi on ponadto znać dobrze rozmaite urządzenia na statku, teoretycznie z samą nawigacją niezwiązane, takie jak: pompy, agregaty, silniki i silniczki. Tacy zapaleńcy jak Adrian lubią też ponadto pouczestniczyć w naprawianiu odsalarki, klimatyzacji czy innych „drobiazgów”, ale wydaje mi się, że to jest już wiedza „dla chętnych”, wymagana bardziej od mechanika (który zresztą też generalnie powinien znać się na wszystkim). Wszystko powyższe Mąż mój tu obecny „ogarnia” moim zdaniem wybornie. Ale na tym się obowiązki Kapitana nie kończą. Jest on odpowiedzialny również za bezpieczeństwo, ale nie tylko całego statku, lecz także poszczególnych załogantów, to znaczy, że jeśli się ktoś przy przechyle poślizgnie i przewróci, to jest to oficjalnie wina kapitana, tak samo jak to, że ktoś wsadził palce w drzwi albo śrubokręt do nosa, bo to kapitan nie zapewnił warunków, nie ostrzegł, dopuścił, pozwolił albo nie dopilnował (no chyba, że zawczasu gdzieś w dzienniku napisze, że ostrzega czy nie pozwala, ale trudno przewidzieć każdy śrubokręt w nosie). Dalej: dobry kapitan dbać też musi (i o tym bym już sama nie pomyślała) o wygodę i komfort pracy, czyli na przykład powinien wstrzymać się ze zwrotem do momentu aż wachta kambuzowa skończy sprzątanie po kolacji, żeby im wszystko nie latało. I to kapitan o tym pamięta, a nie kuk zgłasza prośbę. Albo, żeby nie upierać się przy dużej prędkości, jeśli musi to oznaczać duży stały przechył, a załoga choruje albo... ma lekcje. Czy np. żeby w miarę możliwości poczekać z alarmem do żagli kilka godzin, bo lepiej zrobić go po śniadaniu niż zrywać ludzi w środku nocy. Ale tez, co bardzo istotne, musi kapitan przewidzieć i przeprowadzić redukcję ożaglowania dużo wcześniej niż zaczynają się niebezpieczne warunki, zwłaszcza jeśli ma niedoświadczoną załogę, żeby posłać ludzi na reje kiedy jeszcze nie wieje tak bardzo i nie jest to niebezpieczne. Żeby oprócz pontonu ze sternikiem było koło ratunkowe w wodzie w czasie kąpieli załogi w oceanie przy dryfie (dzisiaj była kąpiel w oceanie, ale mieli radochę! :)) - to też kapitan. I w tych wszystkich kwestiach niezastąpiony jest kpt. Mendygrał, którego mamy tutaj jako przedstawiciela armatora, a w praktyce również jako głos doradczy dla kapitanów-„młodziaków”. Następnie do obowiązków kapitana dochodzą kwestie organizacyjne: to on powinien pamiętać o tym, żeby skontaktować się z portem i zarezerwować miejsce przy kei na parę dni do przodu, dowiedzieć się o ceny itp. Nie musi oczywiście robić tego osobiście, ale na jego głowie jest pamiętanie o tym wszystkim – i w takich kwestiach celuje Gosia, która doskonale to OGARNIA. I na koniec jeszcze kapitan decyduje we wszystkich kwestiach wyjątkowych, również międzyludzkich, np. jak ktoś się dziwnie zachowuje i trzeba „coś z nim zrobić”.
W załodze, którą tutaj mamy fajne jest to, że oni tu wszyscy sobie pomagają i każdy ma poczucie odpowiedzialności za statek. Czyli bosman czy oficerowie nie ograniczają się tylko do swoich obowiązków, ale starają się myśleć szerzej i jak trzeba coś zrobić, po prostu to robią. Dobrze, że kapitan, jak ma wątpliwości czy postawić żagiel czy nie albo jak przeprowadzić manewr, może zapytać o zdanie kogoś innego i ten ktoś inny nie uzna go za niekompetentnego, tylko powie, co myśli. I dobrze, że kapitan nie boi się, że mu korona z głowy spadnie jak zapyta.
Jednym słowem: czuję się tu z tą ekipą dość bezpiecznie. Mimo że kapitan właśnie śpi. Chyba się przyłączę, bo późno...

Chill out

19 XI - ciąg dalszy

W nocy dotarła do nas martwa fala spod Azorów, czyli fala bez wiatru, będąca pozostałością po jakimś odległym sztormie, idąca sobie niezależnie od kierunku wiatru przez cały ocean. Strasznie to upierdliwe, bo częstotliwość takiej fali niby nieduża, ale za to amplituda zabójcza! Jagienką tak turlało po całej koi, że się bidula co chwilę budziła, a i my mieliśmy problemy z utrzymaniem się w jednej pozycji. W końcu Adrian uciekł do salonu kapitańskiego, gdzie z kolei wąsko, ale przynajmniej nie zgniatał Jagienki, która ostatecznie wylądowała koło mnie (tzn. nie dosłownie, bo nie spadła mi z góry. Wzięłam ją sobie po prostu).

Ale wszystko kiedyś się kończy, proszę Was i „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”, na szczęście. I dziś to już nie ten sam statek, nie ten ocean! Wyłaniamy się rano, a tam słoneczko, przyjemny, ciepły wiaterek, bujanie wręcz miłe... Z wiatru już po paru godzinach pozostały jakieś marne resztki, za to z marnych resztek ludzi (bo chorowali prawie wszyscy) odrodziły się na nowo, niczym Feniks z popiołów, znane nam już wesołe mordy :)

BASZA...
 Kapitan Woźniak jest wyznawcą dwóch podstawowych zasad: że żaglowiec służy do pływania pod żaglami i że żeglarstwo jest szkołą cierpliwości. Czyli: jak nie ma wiatru, to należy na niego poczekać, a nie odpalać silnik, skoro nam się nie spieszy. Jakże potrzebne było nam wszystkim to czekanie na wiatr po ostatnich przeżyciach! :) Jak fajnie było poleżeć na rufie i pobawić się z Ryśkiem plastikowym rowerkiem, a nawet spróbować rozwiązać krzyżówkę! Jaki miły był widok Jagienki ubranej w arabskie ubranko (pamiątka z Ceuty) i raczkującej wesoło od ławki do kabestanu (bo ona już normalnie, podręcznikowo raczkuje, z tyłkiem w górze, jak się należy). A zabawa w „dzitiedo tota” schodzącego z ławeczki po mamie i wędrówki na dziób po nową porcję popołudniowego słonka....ach! Chyba to wszystko mieliście na myśli zazdroszcząc nam tego rejsu i mówiąc, że będzie super. Bo raczej nie to, że momentami poruszaliśmy się z zawrotną prędkością 2 węzłów, co po przeliczeniu na lądowe daje niecałe 4 kilometry na godzinę (czyli wolniej niż idący człowiek). Ale nigdzie nam się nie spieszy i możemy pozwolić sobie na słodkie lenistwo, a uczniom Niebieskiej Szkoły na w miarę normalne lekcje. Mulenie, senność, ból głowy – poszły się paść, a dzieci poszły spać. O wieczornych scenicznych wyczynach Rycha i nowej pasji Adriana napiszę jutro, a na razie idę się ponapawać tym spokojem, bo do Kanarów zostały jakieś 2-3 dni i nie wiadomo, co jeszcze nas po drodze spotka.

Tak się prezentowaliśmy na pełnym zestawie smyczy
































Statkowe przedszkole




Cinszko...

Pisane 19 XI

Wczoraj kiedy pisałam, wciąż jeszcze mieliśmy sporą falę, więc szybko zakończyłam nierówną walkę z przechyłami o każde słowo i dylemat „pisać dalej czy spać” sam się rozwiązał.
Ale historia choroby morskiej ma swój ciąg dalszy, a szczególnie interesujący jest kontrast pomiędzy dwoma ostatnimi dniami a dzisiejszym. Kontynuuję zatem „do wątku głównego”:

Jest takie zjawisko, które nie ma jeszcze swojej nazwy, ale zdecydowanie trzeba je uznać za prawidłowość i nazwać, bo powtórzyło się już kilka razy. Odpowiednimi terminami mogłyby być na przykład: Zespół Ciężkiego Debiutu albo Syndrom Bolesnego Rozdziewiczenia Kapitańskiego albo po prostu Kop w D... na Dzień Dobry. Polega to na tym, że każdy kapitan w czasie pierwszego samodzielnie prowadzonego rejsu musi dostać w kość, a odbywa się to na różne sposoby. A to dwunastka w skali Beauforta na Morzu Północnym (Skwara), a to załoga złożona z pijaków, którzy tuż przed rejsem dowieźli sobie na statek ciężarówkę alkoholu i pili go nawet zamiast kompotu do obiadu (Ostry), a to inspekcja w porcie, a potem uratowanie w ostatniej chwili bukszprytu przed urwaniem (Gosia) i takie tam drobiazgi...
U Adriana interesującym początkiem był wspomniany ostatnio dziwny przybysz w Ceucie, a dalej... też się nie nudziliśmy :) Wkrótce po opuszczeniu portu zaczęło porządnie wiać. Najpierw niepozornie, a potem stopniowo coraz mocniej i mocniej, zaczęły przychodzić jakieś szkwały, deszcze i za każdym razem, kiedy Adrian schodził an chwilę z pokładu, żeby zobaczyć, co u nas, przynosił nowe wieści. Na przykład, że te piski dziewczyn na pokładzie to nie od nagłych przechyłów, tylko od błyskawic rozświetlających całe niebo albo, że patrząc na radar czuje się, jakby grał w grę komputerową, bo zewsząd lecą na nas „fireballe” (w tej roli burzowe chmury) - trzy pierwsze życia straciliśmy, ale potem zaczęliśmy się przed nimi uchylać, a nawet zdobywać punkty! :) Na pewno bawiłoby mnie to wtedy bardziej, gdybym nie cierpiała na morskie choróbsko, już wówczas uświadomione. Bo wierzę w teorię Adriana, że choroba morska jest w dużej mierze chorobą psychiczną: jak czekasz na nią i spodziewasz się, że Cię dopadnie, to to zrobi. A jak czymś się zajmiesz i próbujesz o niej nie myśleć, wtedy jest mniej dotkliwa. Miałam więc nadzieję, że skoro mam już pewien staż na morzu i zajęć przy kurduplach pod dostatkiem, to może ominie mnie ta wątpliwa przyjemność, ale gdy przyszła porządna fala, to tylko przez kilka godzin udawało mi się nie zwracać uwagi na „mulenie”. Przebywanie pod pokładem (na zewnątrz z dzieciakami przy silnym wietrze i dużym przechyle nie bardzo się dało) plus duchota w kabinie z dodatkiem wrażeń zapachowych towarzyszących przewijaniu Jagienki zrobiły swoje. Wieczór pierwszego dnia spędziłam więc na koi, próbując na leżąco zabawiać dzieci, które miały się świetnie! Rysiek siedząc na ławeczce wołał wesoło „zjezdzam!”, lepił z ciastoliny, bawił się antami, czytał książeczki... Adrian ze względu na warunki miał sporo roboty na pokładzie (co chwilę alarmy, brasowanie, zrzucanie, stawianie żagli), a wszystkie ciocie-zabawiaczki zniknęły z zasięgu wzroku z powodu podobnego do mojego, biedny Rysiek był więc zdany tylko na moje nieciekawe towarzystwo. No i Jagienki, której jak zwykle nic nie przeszkadzało w radosnym i dokładnym eksplorowaniu przestrzeni wokół siebie. Na szczęście kwestię kolacji Ryśka doskonale ogarnął Buba, który zrobił mu kanapkę, nakarmił sałatką i napoił (a potem, jak poszedł na wachtę i przyszedł Adrian, Młody zażyczył sobie kolejne dwie łychy sałatki :)). W nocy mieliśmy dziewiątkę, dzieciaki spokojnie mogą więc powiedzieć, że przeżyły już sztorm na oceanie.
Następny dzień był KRZYWY. Czyli bujaniu na boki towarzyszyła stała krzywość. Znaczy przechył. Siedmiometrowa fala. Wiało, więc postawiliśmy żagle. Wiało w żagle, więc przyciskało nas do wody i to już w połączeniu z chorobą morską i dzieciakami stało się nieznośne. Jagienka CAŁY CZAS na rękach, ewentualnie na koi, bo przecież nie położę jej na podłodze, żeby nią zaraz rzuciło o ścianę. Rysiek cały czas za rękę albo przy stałej asekuracji, bo przecież nie puszczę go samego, żeby nim zaraz rzuciło o ścianę. Nie tylko ścian szkoda. Także na przykład akcja „Mamo, situuuu!” wyglądała tak, że Jagienka pod pachą, a Rysiek drugą ręką rozebrany, chwycony i posadzony na „tiblu” (na wdechu, bo w ubikacji „zapach się skończył”, co na co dzień nie przeszkadza, ale jak się człowiek od rana stara nie porzygać, to trochę utrudnia) plus jeszcze walka o pion. Mycie rączek – podobnie. Schody – sami się domyślacie. Najlepiej nam było na pokładzie, bo wprawdzie na dechach nie dało się siedzieć (strasznie krzywo, wieje i chlapie), to już w zacisznym kąciku przy sterze było nieźle. Rychol przypięty wąsami od szelek do „fortepianu” (panel z rozmaitymi przyciskami na mostku nawigacyjnym), Jagienka – do mnie, do tego ciastolina, gumowy krasnal, niezastąpiona ciotka Panda przy boku i można płynąć! I raz czy dwa słona falka na buźkę, dla orzeźwienia. Gorsze były momenty, kiedy trzeba było pójść na ten obiad czy do toalety czy po prostu zmienić otoczenie, bo wszędzie indziej było już gorzej. Na szczęście dobrych dusz wokoło nie brakuje: Adrian pomimo nawału obowiązków dwoił się, żebym mogła trochę poleżeć i pochorować, z odsieczą przyszli też Ola z Karolem, którzy po prostu wzięli Rycha na półtorej godziny, a mi kazali leżeć (niewątpliwie wzbudziłam litość, prosząc Olę spotkaną na schodach, żeby przytrzymała na chwilę dzieciaki, bo ja muszę pilnie za burtę. Nawiasem mówiąc, wybrałam, jak zawsze, nie tę burtę...). Ogólnie i tak nieźle znieśliśmy to bujanie, bo Adrian w ogóle ma chyba zepsuty błędnik i choroba morska go nie dotyczy, a ja mimo wszystko przez większość czasu byłam w miarę żyjąca i na chodzie. Doktor, Dyrektor Niebieskiej Szkoły i paru uczniów znieśli to gorzej...

Podsumowując: gdybym kiedykolwiek po powrocie narzekała, że mi ciężko z dwójką dzieci w domu, który jest prosty i w którym nie chce mi się rzygać i z którego na dodatek można w każdej chwili wyjść, rzućcie tylko hasło „Ceuta-Kanary 2012”. Już ja będę wiedziała, o co chodzi... :)




Kichanie

Pisane 18 XI

Monika, wszystkiego najlepszego! Wrzucę to w internet dopiero jak dopłyniemy do Kanarów, czyli za jakieś 3 dni, ale dziś myślę i pamiętam o Twoich urodzinach :). Osiemnastych, oczywiście...

Cofam to, co napisałam w komentarzu do komentarza mojej Mamy pod którymś z poprzednich wpisów. Okazuje się, że nawet w napiętym grafiku mamy dwójki dzieci można znaleźć chwilkę na chorobę morską, jeśli się tylko chce. A nawet, jak się nie chce! A zachowanie Rysia było bardzo podobne do przewidywanego, z tym, że rzecz nie działa się, niestety, przy burcie, a w kabinie, do torebki foliowej. Trwał właśnie alarm do żagli, „all hands on deck” i w zasięgu głosu żywego ducha, który mógłby na ten moment spojrzeć na dzieciaki. A bujało na tyle mocno, że bałam się zostawić Jagienkę na koi. Usłyszałam więc cały szereg dociekliwych pytań: „Mamo, cio źjobiłaś do fojji? Cio maś w buzi, zie wypjułaś? Toniec tichania, daj mi tom fojje!” To ostatnie zdanie mnie rozwaliło, przestałam więc „kichać” i od razu zrobiło mi się lepiej. Na jakiś czas.

czwartek, 15 listopada 2012

Pod Giewontem



Obrazki obyczajowe

 Pisane wczoraj

 - Rysiu, jaka była woda w morzu, ciepła czy zimna?
- Słona („Tlona”).
- A jeśli chodzi o temperaturę, to zimna czy ciepła?
(Długa cisza. Kręcąc głową na boki:)- Ciepła i zimna.
W lewym dolnym rogu: kawałek Kaczki :)
No właśnie. Słoneczko afrykańskie jednak już przygrzewa i pierwszym, co zrobiliśmy w Ceucie za dnia było dokonanie zakupu owoców. „Mamo, ce jeć owoce bandzo!” Poszliśmy więc do „Mercado Central”, czyli na coś w rodzaju targu zamkniętego w budynku przypominającym dworzec i kupiliśmy w sumie normalne owoce: brzoskwinie (tyle, że jakieś takie jasne), banany, gruszki (!), winogrono i mandarynki. Ale, że dawno jakoś żadnych owoców się nie jadło, to mieliśmy ochotę na wszystko. Ryśka dopadła taka owocowa euforia, że na widok mandarynek, które przecież zna, zaczął wołać „Cio to?! Mamo, cio to?!”, a jak dostał jedną od Pani, to próbował się w nią wgryźć bez obierania. Dzikus :). Ciekawe, co sobie ta Pani w chustce na głowie pomyślała... pewnie, że przywieźli jakieś blade dziecko spod Spitzbergenu, które je tylko foki i surowe ryby, to niech sobie biedactwo zje i ze skórą, jak ma okazję. I tak lepsza mandarynka ze skórą niż foka bez.
A wcześniej próbowaliśmy się też dobrać do pomarańczy rosnących sobie tu ostentacyjnie na drzewach na ulicy. Upatrzyliśmy jedną dojrzałą, Adrian wziął mnie na barana i już była nasza! (chociaż nie dała się tak łatwo, na gałązce został kawałek skórki):


Była taka pachnąca i tak łatwo dała się obrać, że nie powstrzymała nas nawet uprzejma Hiszpanka usiłująca wytłumaczyć, jak się po chwili okazało, że to są pomarańcze ozdobne, strasznie kwaśne. Rysiek się nie poddał. Walczył do końca:



Co tam jeszcze.... „muszelek” Rychol nazbierał z Tatą na plaży. W cudzysłowie, bo każda ma wielkość co najmniej jego dłoni. Bardzo mu się podobają i jest z nich strasznie dumny. „Musieńki mam, widziś, ciociu?” W ogóle „widziś?” i „wieś?” to nowe odkrycia naszego syna. „Widziś, mamo, zie źjadłem tom bunte?” (czyli bułkę czy widzę, że zjadł. Skwara, Kaczka i nie wiem, kto jeszcze, wstali dziś o 5 i napiekli bułek na śniadanie. Kochamy ich za to jeszcze bardziej!) „Tam som jobale, ciociu, wieś?” Urocze :) Gorzej, że nabrał zwyczaju nieodpowiadania na pytania. Czy już zrobił siku i można go ubrać, czy chce wody, czy będzie jeszcze jadł.... nie dowiesz się tak łatwo, musisz podrążyć temat. Ech... nic to, przejdzie, jak wszystko.

Jagienka natomiast awansowała na... kociątko, tym samym zdejmując nam kamień z serca. Mieliśmy do tej pory „mały” problem, bo nasz pokładowy Doktor przyznał, że nie bardzo mógłby się podjąć wkłucia w żyłę niemowlaka, gdyby zaszła potrzeba kroplówki przy biegunce z wymiotami. Szukaliśmy więc po aptekach Bone Injection Gun, czyli urządzenia służącego do wbijania się z kroplówką prosto w ukrwiony szpik kostny. Nie jest łatwo to dostać, w Polsce np. w aptece się nie da, a w Portugalii nie bardzo nas zrozumieli. Tymczasem okazało się, że Ola Karola (czyli ukochana Bosmana i jednocześnie Pani od Biologii i Chemii w Niebieskiej Szkole) jest weterynarzem (tzn. niby wiedzieliśmy o tym, ale dopiero po pewnym czasie ona wpadła na świetny pomysł), który ma sporo wprawy we wkłuwaniu się w żyłę kociąt, szczeniąt, a nawet świnek morskich. Taka Jagienka, poza tym, że tłuściutka, reprezentuje mniej więcej ten sam poziom trudności, co kociątko. Także pozostaje nam „skołować” pediatryczne wenflony, schować w apteczce i robić wszystko, żeby się nie przydały.
Z rzeczy organizacyjnych: mieliśmy wychodzić z Ceuty dziś wieczorem, ale od paru godzin mamy nowego Kapitana. Pierwszym, co zrobił nowy Kapitan po objęciu służby była analiza prognoz pogody, z której wynikało, że ponieważ nie ma dobrego wiatru, rozsądniej będzie poczekać na niego przy brzegu niż na morzu, dlatego zostajemy tu dobę dłużej. Dzięki temu nowy Kapitan miał wieczorem czas, żeby pomóc przy kąpieli swoich dzieci i naprawić stolik w kabinie. Są więc plusy! :) Minusy są takie, że od teraz żona Kapitana będzie miała nieco więcej roboty przy jego (i swoich :)) dzieciach, bo teraz cała załoga będzie dziećmi Adriana :).
A zatem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, jutro wypływamy w stronę Wysp Kanaryjskich, gdzie dotrzemy za kilka dni (na pytanie, czy „kilka” to bardziej 3 czy 7, Adrian czytający mi przez ramię od powiada grubym głosem: „Nie wiem”).
W ogóle służba zaczęła się ciekawie, ale na ten temat więcej niż ja powie wpis w dzienniku okrętowym widoczny na poniższym zdjęciu:



Wydarzenie miało miejsce 35 minut po objęciu dowództwa przez Adriana. Podobno, gdy pojawiła się policja Pan Przybysz przypomniał sobie, że jest Hiszpanem. I to, zdaje się, wystarczy, by mógł tu zostać, a pewnie o to właśnie mu chodziło (granica z Maroko o rzut kamieniem). Jak by nie było, raczej smutna jest jego historia...

środa, 14 listopada 2012

Dżewo

Słuchajcie! Idziemy sobie wczoraj przez Ceutę, szukając łaźni rzymskich czy jakichś tam innych zabytkowych. No i tak, idziemy, idziemy, nie naśladujemy, wkoło palmy, fontanny, agawy, mewy, Morze Śródziemne z lewej, Morze Śródziemne z prawej (bo jest tu takie miejsce, z którego widać oba krańce półwyspu), a tu nagle...buch! Wierzba. Wierzba normalnie, duża, płacząca, jak w Polsce. Wprawdzie nie taka Wyspiańska czy który to tam poeta malował, czyli z tymi sterczącymi "takimi tymi", tylko taka duuuża, jaką chciałabym mieć koło domu, ale i tak wyglądała egzotycznie. Ledwie się człowiek skończył palmą podniecać i pożegnał z widokiem brzozy i w ogóle normalnego liścia, a tu mu Afryka wierzby pod nogi rzuca. Rzucił się więc człowiek do fotografowania, a jakże!


Więcej o Ceucie później, bo dzisiaj mamy wycieczkę i muszę budzić dzieciaki!

wtorek, 13 listopada 2012

Elokwencja

Ach, i jeszcze coś! Dziś przy Rysowaniu flamastrami po suchościeralnej tablicy Rysio powiedział, że narysuje - uwaga, trzymajcie się! - "mimo wszystko". I mimo wszystko narysował węża.

Gibraltar i Ceuta


No i poszliśmy w końcu na te małpy! Razem z Klaudią skorzystaliśmy z możliwości samochodowej objazdowej wycieczki z przewodnikiem po całej górze i zobaczyliśmy przy okazji jaskinie, tunele z II Wojny i fajne panoramy Gibraltaru. Ale małpy i tak były najlepsze :) Łaziły sobie wszędzie, wskakiwały na samochody, raz nawet nasz kierowca sprzątnął sobie jedną z przedniej szyby przy pomocy wycieraczek. Rysia generalnie niewiele poza małpami obchodziło: jak weszliśmy do jaskini, to co parę minut powtarzał „Idziemy do mamp tyjaś!”, z kolei w tunelu: „Idziemy dajej!”. Zresztą zdjęcia mówią same za siebie :)
Małpa to ta na pierwszym planie




"Nooo...to rozumiem! Jeszcze tylko drinia i mamy wakacje!"



Z Gibraltaru zwinęliśmy się ekspresowo, bo sielską wycieczkę po ogrodzie botanicznym (podejście drugie), którą zrobiliśmy sobie po powrocie od małp, przerwał telefon od statku, że za 15 minut wypływają. Wzięliśmy więc po dziecku (dziecka zabrakło tylko dla Klaudii, ale ona niańczyła Rycha przez cały dzień, więc i tak mogła już mieć dosyć) i biegusiem na umówione schodki, do pontonu. Pływanie pontonem mamy już obcykane - Rysiek, jak dzisiaj zobaczył, że znów wsiadamy, szeroko się uśmiechnął :).

Wychodząc z Gibraltaru byliśmy przekonani, że płyniemy do Tangeru, ale po kilku minutach okazało się, że Armator się rozmyślił i mamy płynąć... gdzieś indziej :) Udało się na szybko załatwić Ceutę, która byłą tak samo blisko i właśnie teraz stoimy w tej dziwacznej hiszpańsko-afrykańskiej krainie. Gadają po hiszpańsku, wyglądają po hiszpańsku (nie licząc muzułmanek), budują się po hiszpańsko-arabsku, a temperaturę mają polską, chociaż jak chciałam Ryśkowi założyć czapkę na wieczorny spacer, to usłyszałam od Męża: „Czapkę?! W AFRYCE?!”
To mu zdjęłam...

Zimny afrykański wiatr

Pisane 11 XI

Jak to Gosia powiedziała dziś rano przy banderze: „Tak, jak obiecałam, wchodzimy dziś do portu, ale do innego niż obiecałam”. Więc stoimy w Gibraltarze :) A zimno tu jak w psiarni! Już nawet w Lizbonie było cieplej! 

Jagienka wybiera luz na cumach w Gibraltarze

 
Dostaliśmy się tu trochę na krzywy ryj, czy raczej na krzywą nogę Doktora, bo żeby móc tu wejść zamiast stać niedaleko na kotwicy, trzeba było mieć poszkodowanego, potrzebującego pomocy medycznej z lądu. Na ochotnika zgłosił się specjalista od skręceń, stłuczeń i prześwietleń, czyli nasz pokładowy lekarz, który zabandażował sobie nogę i fachowo kuśtykając dał się odwieźć do szpitala w asyście Buby. To takie polskie... :)
My tymczasem szykujemy się po południu na małpy. Podobno grasują na szczycie imponującego wzgórza, na które można wejść po schodach albo wjechać kolejką. Pewnie wjedziemy, bo Adrian przedwczoraj zrealizował coś, o czym mówił od wielu tygodni: zrobił ze Skwarą SKS-y (SKS to Statkowy Klub Sportowy). To miały być „tylko” brzuszki, pompki i przysiady , ale kiedy wrócił z kilkunastominutowego treningu pod okiem OT (Osobistego Trenera) wyglądał na autentycznie skrzywdzonego. Ja nie wiem dokładnie, co Bartek mu tam zrobił, ale nie widziałam jeszcze swojego męża w takim stanie. Nogi mu się uginały, jak schodził po schodach, a na twarzy malował się smutek wymieszany z obrzydzeniem i zaskoczeniem. Nawet jeść nie chciał! Następnego dnia ubolewał, że nie może nawet przykleić taśmy LED-owej gdzieś tam, bo mu ręce opadają, jak próbuje je chwilę trzymać w górze. A dziś podobno jest jeszcze gorzej. Skwara natomiast wygląda na zadowolonego z siebie i, jak co dzień, wykonuje właśnie swoją porcję ćwiczeń na podłodze w oficerskiej przy akompaniamencie rosyjskich piosenek puszczanych z IPada. Dziś ustanowił swój nowy rekord: 150 pompek i 160 przysiadów. Rysio tymczasem siedzi obok przy stole i bawi się z Klaudią. Klaudia, dziewczyna Skwary, baaaaardzo podoba się Rychowi :) Kiedy się pojawia, Rysio się rozkosznie, nieśmiało uśmiecha i mówi jej „Cieć” („cześć”), a po chwili znów „cieć” i tak parę razy, bo na razie nie wymyślił jeszcze żadnego innego chwytliwego tekstu. Robi z Klaudią cyrkowe sztuczki, bawią się razem narzędziami i ogólnie jest im chyba miło :)
 
Uff....
To, co wyżej, pisałam przed południem. A potem się zaczęło! Cała dostępna woda sprzysięgła się przeciwko nam, atakując najpierw z dołu, potem z góry, żebyśmy tylko nie niepokoili tutejszych małp. Ale po kolei:
Stoimy tu przy kei, która nie ma połączenia z lądem, postawieni na siłę gdziekolwiek, bo w porcie nie ma miejsca. Dlatego na dzisiejszą popołudniową wycieczkę musieliśmy udać się pontonem. Wszystko było nieźle przygotowane: ponton zwodowany, dzieci w kamizelkach, chętni do podboju Gibraltaru spakowani i zwarci, a na rufie pontonu, przy silniku, zawsze ofiarny i nie do zdarcia BUBA. Myślę, że Bubie i jemu podobnym poświęcę któregoś razu osobny rozdział, a na razie lecimy dalej: do pontonu wsiadła Gosia Kapitan, Kaczka II Oficer, Iza od niemieckiego, Doktor, Adrian, dzieciaki i ja. Ruszyliśmy radośnie przed siebie i dopłynęliśmy do mariny po drugiej stronie, gdzie dowiedzieliśmy się, że tu nie możemy, bo coś tam, jakieś odprawy, papiery, formalności i że możemy gdzieś tam dalej, czyli musimy wrócić kawałek i podejść w inne miejsce. Adrian mówi, że jak to usłyszał, to od razu schował Jagienkę za pazuchę, bo wiedział, co zaraz będzie. Buba tez uprzedzał, no i oczywiście mieli rację. Mianowicie: „tam” mieliśmy z wiatrem i z falą, więc „z powrotem” - pod wiatr i pod falę. Ponton jest mały, niski, lekki, gumowy... Kaczka siedziała na dziobie i brała na plecy każdziuchną falę. Ja i Rysiek dostawaliśmy tylko rykoszety. To, co przyszło bokiem trafiało centralnie w niewzruszoną twarz Buby i plecy Adriana, a dlaczego Gosia, Iza i Doktor byli kompletnie mokrzy – tego nie rozumiem. Ale byli :) A Jagienka siedziała sobie w cieple pod kapotą Taty i tyko czapeczka jej przemokła, kiedy Adrianowi zaczęło kapać z brody. W związku z opłakanym stanem załogi postanowiliśmy więc nie próbować podejścia we wskazane przez uprzejmego tubylca miejsce, tylko wrócić na statek, pokonani przez falę. Ale nie traciliśmy werwy – wciąż brzmią mi w uszach bojowe okrzyki Buby: „Rrrrrrrychu, ale przygoda, cooooo?!” :)
Ale słuchajcie dalej: przebraliśmy się, przepakowaliśmy, wzięliśmy Skwarę, który wiedział, gdzie trzeba stanąć „na dziko” i... znów wsiedliśmy do pontonu. Sternik ten sam, podobne warunki, w załodze drobne zmiany. Ruszamy, słonko świeci nam w buźki, „Chopin” się oddala, silnik pierdzi niemiłosiernie, wszyscy się śmieją, woda trochę chlapie, podskakujemy sobie na falce, a Jagienka... zasypia. :) No tak, w sumie nie dzieje się nic takiego, żeby trzeba się było nie wiadomo jak udzielać. W końcu jeszcze nie toniemy, to czemu się nie zdrzemnąć.
Tym razem udało się dopłynąć, wysiąść i ruszyć w ląd. Na sucho :) Do czasu :( Ta chmura była OGROMNA. I to był moooooooment.


Lunęło, więc w podskokach uciekliśmy do jakiejś knajpy. Oczywiście znów byliśmy mokrzy... Żeby się ciut ogrzać postanowiliśmy wejść głębiej do tej knajpy, a ona okazała się jakąś dziwaczną kręgielnią, w której akurat odbywały się urodziny jakiegoś dziecka, było pełno młodzieży w wieku od przedszkolnego do licealnego i kilka pomieszczeń z różnego rodzaju automatami dla dzieciaków, karuzelkami, samochodami na monetę itp. A my w tych sztormiakach, z tymi aparatami, plecakami, cali mokrzy i gadający po polsku stanęliśmy tam na środku lekko zdezorientowani i zastanawialiśmy się, czy grać w kręgle czy iść na małpy. Jak w jakimś głupawym śnie :) Rysiek w ogóle nie wiedział, co się dzieje, bo takiego obrotu sprawy chyba kompletnie się nie spodziewał (podobnie zresztą jak my), więc nawet nas za bardzo nie ciągnął do żadnej z tych strasznych zabawek. Na szczęście zanim się otrząsnął zdążyliśmy stamtąd wyjść i - już tylko naszą czwórką (bo reszta naprawdę poszła na kręgle :) ) – skierować się mimo trudności w stronę kolejki na wzgórze, bo przestało padać. Niestety, przestało też jeździć. Będzie jeździć jutro. Obejrzeliśmy tylko z grubsza ogród botaniczny, bo już coraz mniej było widać i poszliśmy na pizzę.
A propos roślin: tu wzdłuż chodników rosną oczywiście palmy i drzewa oliwkowe, a poza tym wielkie aloesy, kaktusy i strelicje, a zamiast żywopłotów – oleandry. Ryszard miał nawet przyjemność nasikać pod drzewo limonkowe. Tylko jak to wszystko się tu uchowało w takim zimnie?!

poniedziałek, 12 listopada 2012

Dzień jak co dzień, czyli jaki?

Słów parę o naszym porządku dnia tutaj, żebyście to sobie jakoś wyobrazili:
O 7 straszliwie nieprzyjemny dzwonek i o wiele przyjemniejszy głos Gosi Kapitan ogłasza pobudkę, na którą mieszkańcy kabiny nr 14, czyli my, szczęśliwie nie muszą reagować. Pół godziny później zaczyna się śniadanie, w którym uczestniczymy częściowo, tzn. jeśli jesteśmy już całą rodziną na nogach, to i tak staramy się poczekać aż załoga stała zje i zrobi miejsce przy stole. Przy śniadaniu jednak musimy się sprężać, bo wkrótce potem jest sprzątanie, w którym Jagienka siedząca na środku w swoim krzesełku trochę przeszkadza (a przede wszystkim zrucając na wykładzinę coraz to nowe okruszki czyni je bezsensownym). Po śniadaniu, o 8, jest podniesienie bandery, podczas którego wszyscy zbierają się na rufie, ale my najczęściej jesteśmy jeszcze wtedy w kabinie i na banderę wychodzi tylko Adrian.
Gdy szczęśliwie uda nam się zakończyć temat śniadania, to do obiadu o 13 mamy czas dla siebie, który spędzamy na pokładzie albo w mesie oficerskiej albo w klasie... czyli tam, gdzie jest trochę miejsca. Najweselej jest w tym czasie na pokładzie, bo uczniowie mają wtedy prace bosmańskie, więc większość załogi tam właśnie urzęduje i zawsze coś się tam dzieje. Jagienka zalicza też swoją drzemkę, dzięki ogólnemu rozkołysaniu nieco dłuższą i mocniejszą niż w domu. Za to po obiedzie jest drzemka Ryśka i jak się uda, to Jagienki. Ale planujemy to zmienić, bo Rysiek przesypia bardzo przyjemne popołudnia,a urzęduje wieczorem, kiedy nie ma już słońca i ogólnie nie jest tak fajnie. Dlatego jutro już pewnie drzemki nie będzie, za to wcześniej położymy go spać (ważne: Rysiek, co bardzo go cieszy, ma tu poszewkę na poduszę w „tmęchy” - znalazła się gdzieś tu na stanie. Wiecie, co to jest? Kto pierwszy odpowie poprawnie, dostanie od nas pamiątkę z Tangeru! :)). Dziś na przykład przegapił wizytę ptaszka i delfinów, które hasały wokół statku!
Po południu uczniowie mają lekcje: od 14 do 19.05, klasa i mesa załogi są więc zajęte, ale wciąż jest pokład. No i są zabawki: Agnieszko, ciastolina od Ciebie robi furorę i ratuje kryzysowe sytuacje. Urszulo, dzieciaki śpią z misiami, które dostały od Ciebie na lotnisku. Wszyscy ofiarodawcy autek i innych zabawek, dziękujemy! Wynalazco kabestanów, Tobie również! 

Rychu znalazł w Pandzie świetnego kompana do zabawy "antami". Panda zna się na koparkach i świeżym betonie, a kiedy trzeba, to i za wkrętarkę chwyci!

"Bałuwany" z ciastoliny! :)

 
Po kolacji o 19.30 Jagnię idzie spać (choć nie tak od razu, bo nie wiem skąd ta dziewczyna ma wtedy jeszcze sporo energii), a Rysiek uczestniczy w życiu załogi. Gdy on zasypia, my z Adrianem padamy na pyski.

Buja!

Pisane 9 XI

Płyniemy od jakieś półtorej doby. Kiedy wypływaliśmy, dzieci właśnie szły spać i przespały moment, kiedy się rozbujało. Gdy nad ranem Jagienka otworzyła oczka, wyglądała na nieco zdziwioną i powiedziała z lekkim zaniepokojeniem: „Y....y...”. Jednak już po godzinie nowy stan rzeczy zastał uznany za naturalny i w tej chwili na przykład siedzimy w klasie i oglądamy „Króla Lwa”, a ona pełza radośnie po pochyłej podłodze i korzysta z tego, że nowe oblicze grawitacji pomaga jej niekiedy wspiąć się na ścianę czy stołek. Rysiek natomiast po przebudzeniu powiedział najpierw: „Oooo, słonecto wychodzi!” (ma koję przy bulaju, z widokiem na morze), a potem: „Nie ce tedo tołysania”. Wkrótce „tołysanie” zaczęło być nawet zabawne, ale już po paru godzinach – męczące. W okolicach obiadu Ryszard zaczął się pokładać, marudzić, miauczeć, a jak zasnął to na prawie 4 godziny. Nieco gorzej znoszą to bujanie licealiści z „Niebieskiej Szkoły” - większość z nich leżała wczoraj pokotem na rufie, a pomiędzy nich wcisnęliśmy kojec z Jagienką, przywiązany do ławeczki. Fajnie było siedzieć sobie koło niej i patrzeć na twarze ludzi, wychodzących zejściówką rufową na pokład – na widok wesołego bobasa przewalającego się mięciutko na boki każdy szeroko się uśmiechał. A gdyby nam Mała za parę lat nie chciała uwierzyć, że tu z nami była, to mamy dowody nie tylko w postaci zdjęć i relacji naocznych świadków, lecz także filmu – na pokładzie jest kilkuosobowa ekipa filmowa z jakiegoś festiwalu, która wymierzyła wczoraj swoją kamerę prosto w kojec :).
Podoba mi się też podejście załogi stałej do całej tej sytuacji chorobowej: widząc kolejną osobę przewieszoną przez burtę jeden oficer czy starszy wachty patrzy na drugiego i mówi półszeptem: „Przecież jeszcze nawet nie zaczęło wiać!” Dopiero kiedy dzisiaj rano obudził nas przewodnik po Karaibach, który spadł na naszą koję razem z „paroma” drobiazgami ze stołu, Adrian wydawał się zniesmaczony. Oczywiście nie samym faktem, że spadło, tylko tym, że nie zasztauowałam. No przecież!
Pomimo przechyłów jesteśmy spokojni o dzieci śpiące na górnej koi dzięki niezwykłej konstrukcji obmyślonej przez Adriana, a wykonanej przez Karola (jako jedynej osoby potrafiącej obsługiwać maszynę do szycia żagli). Wygląda to tak:


materiał trzyma, ekspres otwiera, a siatka wentyluje i służy za podgląd (pomysł Pani Promotor – dziękujemy! :)).

A teraz jest popołudnie i mam kilkadziesiąt (mam nadzieję) minut urlopu, bo dzieci śpią.* OBOJE jednocześnie! Alleluja! Siedzę sobie w słonku na rufie i karmię ptaszka, bo przyleciał. A taki zmęczony ptaszek, który znalazł kawałek lądu na środku morza chyba tak szybko nie odfrunie. Na razie skacze sobie po waterweisach i cichutko poćwierkuje. Ciekawe, kiedy znajdzie moje okruszki. 



Pogoda jest cudowna. Jeszcze rano podobno padało, ale już przed południem dzieciaki dostały na facjaty krem z filtrem, a teraz jest naprawdę cieplutko. Kołyszemy się łagodnie i nic, tylko LEEEEŻEEEEEEĆ. Albo pisać bloga. Przywdziałam sobie nawet, proszem Was, kapelutek z rondkiem, nabyty przed wyjazdem w sklepie, w którym starsze panie przymierzały już nowe moherowe berety i wełniane kapelusze na Wszystkich Świętych. Tak mi średnio pasował do polaru i kurtki, ale postanowiłam zaryzykować i nie narzekam. :)

* Uwaga dopisana później: okazało się, że raczej kilkanaście, bo Jagnię się obudziło od jakiejś komendy podawanej przez rozgłośnię.