Patrzę sobie na tę żółtą szpilkę,
która nieuchronnie zbliża się do Lizbony. Tam się mamy spotkać
już za kilka dni. I myślę sobie znów, że my tu śmichy-chichy,
że wszyscy „też by chcieli” i tak dalej, ale to nie będzie
łatwa wycieczka. Sądzę, że co najmniej tydzień zajmie nam
opanowanie podstawowych ruchów i wyrobienie sobie starych nawyków w
nowym miejscu. W domu kiedy wstajemy i idę robić śniadanie, to
puszczam dzieciaki na podłogę w pokoju i od czasu do czasu wyglądam
albo wychodzę, żeby pouczestniczyć w zabawie Ryśka albo złapać
lecącą Jagienkę. Tam sobie ich nie puszczę tak ot. Jak lecę z
Ryśkiem „situuuuuuu!”, to Jagienka dalej ogryza to, co ogryzała
i mam pewność, że nic nowego jej nie grozi (chyba, że wreszcie
połknie któryś z tych kasztanów...). Tam też trzeba będzie
wszystko tak dostosować, żeby mogła na chwilę zostać sama w
kabinie. Bo na pokładzie nie ma mowy, oczywiście. Zanim się
nauczymy, gdzie, kiedy i z kim można kogo na jak długo zostawić,
żeby zająć się przez chwilkę czymś innym, będziemy pewnie
jedno wszędzie nosić, a drugie – wlec, uczepione nogawki. A jak
już opanujemy podstawowe schematy, to i tak będziemy się pewnie
zajmować głównie uważaniem na dzieci. Ale za to Adrian zawsze
będzie blisko. Będzie miał oczywiście swoje zajęcia, ale mimo to
będzie bardziej dyspozycyjny niż w domu, kiedy bez przerwy mailuje
albo rozmawia przez telefon o pompach, agregatach, odsalarkach,
silnikach, tratwach, certyfikatach, PRS-ach..... W ogóle „jak
sięgam pamięcią” nie było jeszcze tak, żebyśmy się przez
trzy miesiące widzieli codziennie, bez choćby jednego dnia przerwy!
Hmmm... ciekawe kto kogo pierwszy wywali za burtę? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz