czwartek, 1 listopada 2012

Po nocach

Patrzę sobie na tę żółtą szpilkę, która nieuchronnie zbliża się do Lizbony. Tam się mamy spotkać już za kilka dni. I myślę sobie znów, że my tu śmichy-chichy, że wszyscy „też by chcieli” i tak dalej, ale to nie będzie łatwa wycieczka. Sądzę, że co najmniej tydzień zajmie nam opanowanie podstawowych ruchów i wyrobienie sobie starych nawyków w nowym miejscu. W domu kiedy wstajemy i idę robić śniadanie, to puszczam dzieciaki na podłogę w pokoju i od czasu do czasu wyglądam albo wychodzę, żeby pouczestniczyć w zabawie Ryśka albo złapać lecącą Jagienkę. Tam sobie ich nie puszczę tak ot. Jak lecę z Ryśkiem „situuuuuuu!”, to Jagienka dalej ogryza to, co ogryzała i mam pewność, że nic nowego jej nie grozi (chyba, że wreszcie połknie któryś z tych kasztanów...). Tam też trzeba będzie wszystko tak dostosować, żeby mogła na chwilę zostać sama w kabinie. Bo na pokładzie nie ma mowy, oczywiście. Zanim się nauczymy, gdzie, kiedy i z kim można kogo na jak długo zostawić, żeby zająć się przez chwilkę czymś innym, będziemy pewnie jedno wszędzie nosić, a drugie – wlec, uczepione nogawki. A jak już opanujemy podstawowe schematy, to i tak będziemy się pewnie zajmować głównie uważaniem na dzieci. Ale za to Adrian zawsze będzie blisko. Będzie miał oczywiście swoje zajęcia, ale mimo to będzie bardziej dyspozycyjny niż w domu, kiedy bez przerwy mailuje albo rozmawia przez telefon o pompach, agregatach, odsalarkach, silnikach, tratwach, certyfikatach, PRS-ach..... W ogóle „jak sięgam pamięcią” nie było jeszcze tak, żebyśmy się przez trzy miesiące widzieli codziennie, bez choćby jednego dnia przerwy! Hmmm... ciekawe kto kogo pierwszy wywali za burtę? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz