czwartek, 15 listopada 2012

Obrazki obyczajowe

 Pisane wczoraj

 - Rysiu, jaka była woda w morzu, ciepła czy zimna?
- Słona („Tlona”).
- A jeśli chodzi o temperaturę, to zimna czy ciepła?
(Długa cisza. Kręcąc głową na boki:)- Ciepła i zimna.
W lewym dolnym rogu: kawałek Kaczki :)
No właśnie. Słoneczko afrykańskie jednak już przygrzewa i pierwszym, co zrobiliśmy w Ceucie za dnia było dokonanie zakupu owoców. „Mamo, ce jeć owoce bandzo!” Poszliśmy więc do „Mercado Central”, czyli na coś w rodzaju targu zamkniętego w budynku przypominającym dworzec i kupiliśmy w sumie normalne owoce: brzoskwinie (tyle, że jakieś takie jasne), banany, gruszki (!), winogrono i mandarynki. Ale, że dawno jakoś żadnych owoców się nie jadło, to mieliśmy ochotę na wszystko. Ryśka dopadła taka owocowa euforia, że na widok mandarynek, które przecież zna, zaczął wołać „Cio to?! Mamo, cio to?!”, a jak dostał jedną od Pani, to próbował się w nią wgryźć bez obierania. Dzikus :). Ciekawe, co sobie ta Pani w chustce na głowie pomyślała... pewnie, że przywieźli jakieś blade dziecko spod Spitzbergenu, które je tylko foki i surowe ryby, to niech sobie biedactwo zje i ze skórą, jak ma okazję. I tak lepsza mandarynka ze skórą niż foka bez.
A wcześniej próbowaliśmy się też dobrać do pomarańczy rosnących sobie tu ostentacyjnie na drzewach na ulicy. Upatrzyliśmy jedną dojrzałą, Adrian wziął mnie na barana i już była nasza! (chociaż nie dała się tak łatwo, na gałązce został kawałek skórki):


Była taka pachnąca i tak łatwo dała się obrać, że nie powstrzymała nas nawet uprzejma Hiszpanka usiłująca wytłumaczyć, jak się po chwili okazało, że to są pomarańcze ozdobne, strasznie kwaśne. Rysiek się nie poddał. Walczył do końca:



Co tam jeszcze.... „muszelek” Rychol nazbierał z Tatą na plaży. W cudzysłowie, bo każda ma wielkość co najmniej jego dłoni. Bardzo mu się podobają i jest z nich strasznie dumny. „Musieńki mam, widziś, ciociu?” W ogóle „widziś?” i „wieś?” to nowe odkrycia naszego syna. „Widziś, mamo, zie źjadłem tom bunte?” (czyli bułkę czy widzę, że zjadł. Skwara, Kaczka i nie wiem, kto jeszcze, wstali dziś o 5 i napiekli bułek na śniadanie. Kochamy ich za to jeszcze bardziej!) „Tam som jobale, ciociu, wieś?” Urocze :) Gorzej, że nabrał zwyczaju nieodpowiadania na pytania. Czy już zrobił siku i można go ubrać, czy chce wody, czy będzie jeszcze jadł.... nie dowiesz się tak łatwo, musisz podrążyć temat. Ech... nic to, przejdzie, jak wszystko.

Jagienka natomiast awansowała na... kociątko, tym samym zdejmując nam kamień z serca. Mieliśmy do tej pory „mały” problem, bo nasz pokładowy Doktor przyznał, że nie bardzo mógłby się podjąć wkłucia w żyłę niemowlaka, gdyby zaszła potrzeba kroplówki przy biegunce z wymiotami. Szukaliśmy więc po aptekach Bone Injection Gun, czyli urządzenia służącego do wbijania się z kroplówką prosto w ukrwiony szpik kostny. Nie jest łatwo to dostać, w Polsce np. w aptece się nie da, a w Portugalii nie bardzo nas zrozumieli. Tymczasem okazało się, że Ola Karola (czyli ukochana Bosmana i jednocześnie Pani od Biologii i Chemii w Niebieskiej Szkole) jest weterynarzem (tzn. niby wiedzieliśmy o tym, ale dopiero po pewnym czasie ona wpadła na świetny pomysł), który ma sporo wprawy we wkłuwaniu się w żyłę kociąt, szczeniąt, a nawet świnek morskich. Taka Jagienka, poza tym, że tłuściutka, reprezentuje mniej więcej ten sam poziom trudności, co kociątko. Także pozostaje nam „skołować” pediatryczne wenflony, schować w apteczce i robić wszystko, żeby się nie przydały.
Z rzeczy organizacyjnych: mieliśmy wychodzić z Ceuty dziś wieczorem, ale od paru godzin mamy nowego Kapitana. Pierwszym, co zrobił nowy Kapitan po objęciu służby była analiza prognoz pogody, z której wynikało, że ponieważ nie ma dobrego wiatru, rozsądniej będzie poczekać na niego przy brzegu niż na morzu, dlatego zostajemy tu dobę dłużej. Dzięki temu nowy Kapitan miał wieczorem czas, żeby pomóc przy kąpieli swoich dzieci i naprawić stolik w kabinie. Są więc plusy! :) Minusy są takie, że od teraz żona Kapitana będzie miała nieco więcej roboty przy jego (i swoich :)) dzieciach, bo teraz cała załoga będzie dziećmi Adriana :).
A zatem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, jutro wypływamy w stronę Wysp Kanaryjskich, gdzie dotrzemy za kilka dni (na pytanie, czy „kilka” to bardziej 3 czy 7, Adrian czytający mi przez ramię od powiada grubym głosem: „Nie wiem”).
W ogóle służba zaczęła się ciekawie, ale na ten temat więcej niż ja powie wpis w dzienniku okrętowym widoczny na poniższym zdjęciu:



Wydarzenie miało miejsce 35 minut po objęciu dowództwa przez Adriana. Podobno, gdy pojawiła się policja Pan Przybysz przypomniał sobie, że jest Hiszpanem. I to, zdaje się, wystarczy, by mógł tu zostać, a pewnie o to właśnie mu chodziło (granica z Maroko o rzut kamieniem). Jak by nie było, raczej smutna jest jego historia...

2 komentarze:

  1. bądźcie zdrowi, nasz mały kociak (bo sytuacja było nie było taka, że hela wciąż waży 9 kg.. a przypomnę - ma już prawie 20 miesięcy!) walczy z rota-sraczko-rzygaczką od prawie dwóch tygodni. Nie chcę narzekać, ale na lądzie jest ciężko. Więc trzymajcie się i niech się nie przydadzą. tete. Sciski, Kf

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojoj...trzymajcie się tam czego możecie. Pozdrowienia dla Helllllleny! Niech się nie wygłupia!

    OdpowiedzUsuń