Pisane 11 XI
Jak to
Gosia powiedziała dziś rano przy banderze: „Tak, jak obiecałam,
wchodzimy dziś do portu, ale do innego niż obiecałam”. Więc
stoimy w Gibraltarze :) A zimno tu jak w psiarni! Już nawet w
Lizbonie było cieplej!
Jagienka wybiera luz na cumach w Gibraltarze |
Dostaliśmy się tu trochę na krzywy ryj,
czy raczej na krzywą nogę Doktora, bo żeby móc tu wejść zamiast
stać niedaleko na kotwicy, trzeba było mieć poszkodowanego,
potrzebującego pomocy medycznej z lądu. Na ochotnika zgłosił się
specjalista od skręceń, stłuczeń i prześwietleń, czyli nasz
pokładowy lekarz, który zabandażował sobie nogę i fachowo
kuśtykając dał się odwieźć do szpitala w asyście Buby. To
takie polskie... :)
My tymczasem szykujemy się po południu na małpy. Podobno grasują na szczycie imponującego wzgórza, na które można wejść po schodach albo wjechać kolejką. Pewnie wjedziemy, bo Adrian przedwczoraj zrealizował coś, o czym mówił od wielu tygodni: zrobił ze Skwarą SKS-y (SKS to Statkowy Klub Sportowy). To miały być „tylko” brzuszki, pompki i przysiady , ale kiedy wrócił z kilkunastominutowego treningu pod okiem OT (Osobistego Trenera) wyglądał na autentycznie skrzywdzonego. Ja nie wiem dokładnie, co Bartek mu tam zrobił, ale nie widziałam jeszcze swojego męża w takim stanie. Nogi mu się uginały, jak schodził po schodach, a na twarzy malował się smutek wymieszany z obrzydzeniem i zaskoczeniem. Nawet jeść nie chciał! Następnego dnia ubolewał, że nie może nawet przykleić taśmy LED-owej gdzieś tam, bo mu ręce opadają, jak próbuje je chwilę trzymać w górze. A dziś podobno jest jeszcze gorzej. Skwara natomiast wygląda na zadowolonego z siebie i, jak co dzień, wykonuje właśnie swoją porcję ćwiczeń na podłodze w oficerskiej przy akompaniamencie rosyjskich piosenek puszczanych z IPada. Dziś ustanowił swój nowy rekord: 150 pompek i 160 przysiadów. Rysio tymczasem siedzi obok przy stole i bawi się z Klaudią. Klaudia, dziewczyna Skwary, baaaaardzo podoba się Rychowi :) Kiedy się pojawia, Rysio się rozkosznie, nieśmiało uśmiecha i mówi jej „Cieć” („cześć”), a po chwili znów „cieć” i tak parę razy, bo na razie nie wymyślił jeszcze żadnego innego chwytliwego tekstu. Robi z Klaudią cyrkowe sztuczki, bawią się razem narzędziami i ogólnie jest im chyba miło :)
My tymczasem szykujemy się po południu na małpy. Podobno grasują na szczycie imponującego wzgórza, na które można wejść po schodach albo wjechać kolejką. Pewnie wjedziemy, bo Adrian przedwczoraj zrealizował coś, o czym mówił od wielu tygodni: zrobił ze Skwarą SKS-y (SKS to Statkowy Klub Sportowy). To miały być „tylko” brzuszki, pompki i przysiady , ale kiedy wrócił z kilkunastominutowego treningu pod okiem OT (Osobistego Trenera) wyglądał na autentycznie skrzywdzonego. Ja nie wiem dokładnie, co Bartek mu tam zrobił, ale nie widziałam jeszcze swojego męża w takim stanie. Nogi mu się uginały, jak schodził po schodach, a na twarzy malował się smutek wymieszany z obrzydzeniem i zaskoczeniem. Nawet jeść nie chciał! Następnego dnia ubolewał, że nie może nawet przykleić taśmy LED-owej gdzieś tam, bo mu ręce opadają, jak próbuje je chwilę trzymać w górze. A dziś podobno jest jeszcze gorzej. Skwara natomiast wygląda na zadowolonego z siebie i, jak co dzień, wykonuje właśnie swoją porcję ćwiczeń na podłodze w oficerskiej przy akompaniamencie rosyjskich piosenek puszczanych z IPada. Dziś ustanowił swój nowy rekord: 150 pompek i 160 przysiadów. Rysio tymczasem siedzi obok przy stole i bawi się z Klaudią. Klaudia, dziewczyna Skwary, baaaaardzo podoba się Rychowi :) Kiedy się pojawia, Rysio się rozkosznie, nieśmiało uśmiecha i mówi jej „Cieć” („cześć”), a po chwili znów „cieć” i tak parę razy, bo na razie nie wymyślił jeszcze żadnego innego chwytliwego tekstu. Robi z Klaudią cyrkowe sztuczki, bawią się razem narzędziami i ogólnie jest im chyba miło :)
Uff....
To, co wyżej, pisałam przed południem. A potem się zaczęło! Cała dostępna woda sprzysięgła się przeciwko nam, atakując najpierw z dołu, potem z góry, żebyśmy tylko nie niepokoili tutejszych małp. Ale po kolei:
Stoimy tu przy kei, która nie ma połączenia z lądem, postawieni na siłę gdziekolwiek, bo w porcie nie ma miejsca. Dlatego na dzisiejszą popołudniową wycieczkę musieliśmy udać się pontonem. Wszystko było nieźle przygotowane: ponton zwodowany, dzieci w kamizelkach, chętni do podboju Gibraltaru spakowani i zwarci, a na rufie pontonu, przy silniku, zawsze ofiarny i nie do zdarcia BUBA. Myślę, że Bubie i jemu podobnym poświęcę któregoś razu osobny rozdział, a na razie lecimy dalej: do pontonu wsiadła Gosia Kapitan, Kaczka II Oficer, Iza od niemieckiego, Doktor, Adrian, dzieciaki i ja. Ruszyliśmy radośnie przed siebie i dopłynęliśmy do mariny po drugiej stronie, gdzie dowiedzieliśmy się, że tu nie możemy, bo coś tam, jakieś odprawy, papiery, formalności i że możemy gdzieś tam dalej, czyli musimy wrócić kawałek i podejść w inne miejsce. Adrian mówi, że jak to usłyszał, to od razu schował Jagienkę za pazuchę, bo wiedział, co zaraz będzie. Buba tez uprzedzał, no i oczywiście mieli rację. Mianowicie: „tam” mieliśmy z wiatrem i z falą, więc „z powrotem” - pod wiatr i pod falę. Ponton jest mały, niski, lekki, gumowy... Kaczka siedziała na dziobie i brała na plecy każdziuchną falę. Ja i Rysiek dostawaliśmy tylko rykoszety. To, co przyszło bokiem trafiało centralnie w niewzruszoną twarz Buby i plecy Adriana, a dlaczego Gosia, Iza i Doktor byli kompletnie mokrzy – tego nie rozumiem. Ale byli :) A Jagienka siedziała sobie w cieple pod kapotą Taty i tyko czapeczka jej przemokła, kiedy Adrianowi zaczęło kapać z brody. W związku z opłakanym stanem załogi postanowiliśmy więc nie próbować podejścia we wskazane przez uprzejmego tubylca miejsce, tylko wrócić na statek, pokonani przez falę. Ale nie traciliśmy werwy – wciąż brzmią mi w uszach bojowe okrzyki Buby: „Rrrrrrrychu, ale przygoda, cooooo?!” :)
Ale słuchajcie dalej: przebraliśmy się, przepakowaliśmy, wzięliśmy Skwarę, który wiedział, gdzie trzeba stanąć „na dziko” i... znów wsiedliśmy do pontonu. Sternik ten sam, podobne warunki, w załodze drobne zmiany. Ruszamy, słonko świeci nam w buźki, „Chopin” się oddala, silnik pierdzi niemiłosiernie, wszyscy się śmieją, woda trochę chlapie, podskakujemy sobie na falce, a Jagienka... zasypia. :) No tak, w sumie nie dzieje się nic takiego, żeby trzeba się było nie wiadomo jak udzielać. W końcu jeszcze nie toniemy, to czemu się nie zdrzemnąć.
To, co wyżej, pisałam przed południem. A potem się zaczęło! Cała dostępna woda sprzysięgła się przeciwko nam, atakując najpierw z dołu, potem z góry, żebyśmy tylko nie niepokoili tutejszych małp. Ale po kolei:
Stoimy tu przy kei, która nie ma połączenia z lądem, postawieni na siłę gdziekolwiek, bo w porcie nie ma miejsca. Dlatego na dzisiejszą popołudniową wycieczkę musieliśmy udać się pontonem. Wszystko było nieźle przygotowane: ponton zwodowany, dzieci w kamizelkach, chętni do podboju Gibraltaru spakowani i zwarci, a na rufie pontonu, przy silniku, zawsze ofiarny i nie do zdarcia BUBA. Myślę, że Bubie i jemu podobnym poświęcę któregoś razu osobny rozdział, a na razie lecimy dalej: do pontonu wsiadła Gosia Kapitan, Kaczka II Oficer, Iza od niemieckiego, Doktor, Adrian, dzieciaki i ja. Ruszyliśmy radośnie przed siebie i dopłynęliśmy do mariny po drugiej stronie, gdzie dowiedzieliśmy się, że tu nie możemy, bo coś tam, jakieś odprawy, papiery, formalności i że możemy gdzieś tam dalej, czyli musimy wrócić kawałek i podejść w inne miejsce. Adrian mówi, że jak to usłyszał, to od razu schował Jagienkę za pazuchę, bo wiedział, co zaraz będzie. Buba tez uprzedzał, no i oczywiście mieli rację. Mianowicie: „tam” mieliśmy z wiatrem i z falą, więc „z powrotem” - pod wiatr i pod falę. Ponton jest mały, niski, lekki, gumowy... Kaczka siedziała na dziobie i brała na plecy każdziuchną falę. Ja i Rysiek dostawaliśmy tylko rykoszety. To, co przyszło bokiem trafiało centralnie w niewzruszoną twarz Buby i plecy Adriana, a dlaczego Gosia, Iza i Doktor byli kompletnie mokrzy – tego nie rozumiem. Ale byli :) A Jagienka siedziała sobie w cieple pod kapotą Taty i tyko czapeczka jej przemokła, kiedy Adrianowi zaczęło kapać z brody. W związku z opłakanym stanem załogi postanowiliśmy więc nie próbować podejścia we wskazane przez uprzejmego tubylca miejsce, tylko wrócić na statek, pokonani przez falę. Ale nie traciliśmy werwy – wciąż brzmią mi w uszach bojowe okrzyki Buby: „Rrrrrrrychu, ale przygoda, cooooo?!” :)
Ale słuchajcie dalej: przebraliśmy się, przepakowaliśmy, wzięliśmy Skwarę, który wiedział, gdzie trzeba stanąć „na dziko” i... znów wsiedliśmy do pontonu. Sternik ten sam, podobne warunki, w załodze drobne zmiany. Ruszamy, słonko świeci nam w buźki, „Chopin” się oddala, silnik pierdzi niemiłosiernie, wszyscy się śmieją, woda trochę chlapie, podskakujemy sobie na falce, a Jagienka... zasypia. :) No tak, w sumie nie dzieje się nic takiego, żeby trzeba się było nie wiadomo jak udzielać. W końcu jeszcze nie toniemy, to czemu się nie zdrzemnąć.
Tym razem udało się dopłynąć,
wysiąść i ruszyć w ląd. Na sucho :) Do czasu :( Ta chmura była
OGROMNA. I to był moooooooment.
Lunęło, więc w podskokach uciekliśmy do jakiejś knajpy. Oczywiście znów byliśmy mokrzy... Żeby się ciut ogrzać postanowiliśmy wejść głębiej do tej knajpy, a ona okazała się jakąś dziwaczną kręgielnią, w której akurat odbywały się urodziny jakiegoś dziecka, było pełno młodzieży w wieku od przedszkolnego do licealnego i kilka pomieszczeń z różnego rodzaju automatami dla dzieciaków, karuzelkami, samochodami na monetę itp. A my w tych sztormiakach, z tymi aparatami, plecakami, cali mokrzy i gadający po polsku stanęliśmy tam na środku lekko zdezorientowani i zastanawialiśmy się, czy grać w kręgle czy iść na małpy. Jak w jakimś głupawym śnie :) Rysiek w ogóle nie wiedział, co się dzieje, bo takiego obrotu sprawy chyba kompletnie się nie spodziewał (podobnie zresztą jak my), więc nawet nas za bardzo nie ciągnął do żadnej z tych strasznych zabawek. Na szczęście zanim się otrząsnął zdążyliśmy stamtąd wyjść i - już tylko naszą czwórką (bo reszta naprawdę poszła na kręgle :) ) – skierować się mimo trudności w stronę kolejki na wzgórze, bo przestało padać. Niestety, przestało też jeździć. Będzie jeździć jutro. Obejrzeliśmy tylko z grubsza ogród botaniczny, bo już coraz mniej było widać i poszliśmy na pizzę.
A propos roślin: tu wzdłuż chodników rosną oczywiście
palmy i drzewa oliwkowe, a poza tym wielkie aloesy, kaktusy i
strelicje, a zamiast żywopłotów – oleandry. Ryszard miał nawet
przyjemność nasikać pod drzewo limonkowe. Tylko jak to wszystko
się tu uchowało w takim zimnie?!
O rany! To niesamowite, że podpłynięcie blisko pod falę ma tak niesamowicie mokre skutki ;) Niesamowity (dla mnie laika) jest fakt, że nie mieliście darmowych małych rybek na pokładzie pontonu ;)
OdpowiedzUsuńMój Brat opowiadał o wycieczce na "Foto Małpa" w Gibraltarze z wielkim rozrzewnieniem, więc myślę, że warto było o to walczyć :) Poza tym cóż to za fantastyczna atrakcja dla dzieci :)