wtorek, 13 listopada 2012

Zimny afrykański wiatr

Pisane 11 XI

Jak to Gosia powiedziała dziś rano przy banderze: „Tak, jak obiecałam, wchodzimy dziś do portu, ale do innego niż obiecałam”. Więc stoimy w Gibraltarze :) A zimno tu jak w psiarni! Już nawet w Lizbonie było cieplej! 

Jagienka wybiera luz na cumach w Gibraltarze

 
Dostaliśmy się tu trochę na krzywy ryj, czy raczej na krzywą nogę Doktora, bo żeby móc tu wejść zamiast stać niedaleko na kotwicy, trzeba było mieć poszkodowanego, potrzebującego pomocy medycznej z lądu. Na ochotnika zgłosił się specjalista od skręceń, stłuczeń i prześwietleń, czyli nasz pokładowy lekarz, który zabandażował sobie nogę i fachowo kuśtykając dał się odwieźć do szpitala w asyście Buby. To takie polskie... :)
My tymczasem szykujemy się po południu na małpy. Podobno grasują na szczycie imponującego wzgórza, na które można wejść po schodach albo wjechać kolejką. Pewnie wjedziemy, bo Adrian przedwczoraj zrealizował coś, o czym mówił od wielu tygodni: zrobił ze Skwarą SKS-y (SKS to Statkowy Klub Sportowy). To miały być „tylko” brzuszki, pompki i przysiady , ale kiedy wrócił z kilkunastominutowego treningu pod okiem OT (Osobistego Trenera) wyglądał na autentycznie skrzywdzonego. Ja nie wiem dokładnie, co Bartek mu tam zrobił, ale nie widziałam jeszcze swojego męża w takim stanie. Nogi mu się uginały, jak schodził po schodach, a na twarzy malował się smutek wymieszany z obrzydzeniem i zaskoczeniem. Nawet jeść nie chciał! Następnego dnia ubolewał, że nie może nawet przykleić taśmy LED-owej gdzieś tam, bo mu ręce opadają, jak próbuje je chwilę trzymać w górze. A dziś podobno jest jeszcze gorzej. Skwara natomiast wygląda na zadowolonego z siebie i, jak co dzień, wykonuje właśnie swoją porcję ćwiczeń na podłodze w oficerskiej przy akompaniamencie rosyjskich piosenek puszczanych z IPada. Dziś ustanowił swój nowy rekord: 150 pompek i 160 przysiadów. Rysio tymczasem siedzi obok przy stole i bawi się z Klaudią. Klaudia, dziewczyna Skwary, baaaaardzo podoba się Rychowi :) Kiedy się pojawia, Rysio się rozkosznie, nieśmiało uśmiecha i mówi jej „Cieć” („cześć”), a po chwili znów „cieć” i tak parę razy, bo na razie nie wymyślił jeszcze żadnego innego chwytliwego tekstu. Robi z Klaudią cyrkowe sztuczki, bawią się razem narzędziami i ogólnie jest im chyba miło :)
 
Uff....
To, co wyżej, pisałam przed południem. A potem się zaczęło! Cała dostępna woda sprzysięgła się przeciwko nam, atakując najpierw z dołu, potem z góry, żebyśmy tylko nie niepokoili tutejszych małp. Ale po kolei:
Stoimy tu przy kei, która nie ma połączenia z lądem, postawieni na siłę gdziekolwiek, bo w porcie nie ma miejsca. Dlatego na dzisiejszą popołudniową wycieczkę musieliśmy udać się pontonem. Wszystko było nieźle przygotowane: ponton zwodowany, dzieci w kamizelkach, chętni do podboju Gibraltaru spakowani i zwarci, a na rufie pontonu, przy silniku, zawsze ofiarny i nie do zdarcia BUBA. Myślę, że Bubie i jemu podobnym poświęcę któregoś razu osobny rozdział, a na razie lecimy dalej: do pontonu wsiadła Gosia Kapitan, Kaczka II Oficer, Iza od niemieckiego, Doktor, Adrian, dzieciaki i ja. Ruszyliśmy radośnie przed siebie i dopłynęliśmy do mariny po drugiej stronie, gdzie dowiedzieliśmy się, że tu nie możemy, bo coś tam, jakieś odprawy, papiery, formalności i że możemy gdzieś tam dalej, czyli musimy wrócić kawałek i podejść w inne miejsce. Adrian mówi, że jak to usłyszał, to od razu schował Jagienkę za pazuchę, bo wiedział, co zaraz będzie. Buba tez uprzedzał, no i oczywiście mieli rację. Mianowicie: „tam” mieliśmy z wiatrem i z falą, więc „z powrotem” - pod wiatr i pod falę. Ponton jest mały, niski, lekki, gumowy... Kaczka siedziała na dziobie i brała na plecy każdziuchną falę. Ja i Rysiek dostawaliśmy tylko rykoszety. To, co przyszło bokiem trafiało centralnie w niewzruszoną twarz Buby i plecy Adriana, a dlaczego Gosia, Iza i Doktor byli kompletnie mokrzy – tego nie rozumiem. Ale byli :) A Jagienka siedziała sobie w cieple pod kapotą Taty i tyko czapeczka jej przemokła, kiedy Adrianowi zaczęło kapać z brody. W związku z opłakanym stanem załogi postanowiliśmy więc nie próbować podejścia we wskazane przez uprzejmego tubylca miejsce, tylko wrócić na statek, pokonani przez falę. Ale nie traciliśmy werwy – wciąż brzmią mi w uszach bojowe okrzyki Buby: „Rrrrrrrychu, ale przygoda, cooooo?!” :)
Ale słuchajcie dalej: przebraliśmy się, przepakowaliśmy, wzięliśmy Skwarę, który wiedział, gdzie trzeba stanąć „na dziko” i... znów wsiedliśmy do pontonu. Sternik ten sam, podobne warunki, w załodze drobne zmiany. Ruszamy, słonko świeci nam w buźki, „Chopin” się oddala, silnik pierdzi niemiłosiernie, wszyscy się śmieją, woda trochę chlapie, podskakujemy sobie na falce, a Jagienka... zasypia. :) No tak, w sumie nie dzieje się nic takiego, żeby trzeba się było nie wiadomo jak udzielać. W końcu jeszcze nie toniemy, to czemu się nie zdrzemnąć.
Tym razem udało się dopłynąć, wysiąść i ruszyć w ląd. Na sucho :) Do czasu :( Ta chmura była OGROMNA. I to był moooooooment.


Lunęło, więc w podskokach uciekliśmy do jakiejś knajpy. Oczywiście znów byliśmy mokrzy... Żeby się ciut ogrzać postanowiliśmy wejść głębiej do tej knajpy, a ona okazała się jakąś dziwaczną kręgielnią, w której akurat odbywały się urodziny jakiegoś dziecka, było pełno młodzieży w wieku od przedszkolnego do licealnego i kilka pomieszczeń z różnego rodzaju automatami dla dzieciaków, karuzelkami, samochodami na monetę itp. A my w tych sztormiakach, z tymi aparatami, plecakami, cali mokrzy i gadający po polsku stanęliśmy tam na środku lekko zdezorientowani i zastanawialiśmy się, czy grać w kręgle czy iść na małpy. Jak w jakimś głupawym śnie :) Rysiek w ogóle nie wiedział, co się dzieje, bo takiego obrotu sprawy chyba kompletnie się nie spodziewał (podobnie zresztą jak my), więc nawet nas za bardzo nie ciągnął do żadnej z tych strasznych zabawek. Na szczęście zanim się otrząsnął zdążyliśmy stamtąd wyjść i - już tylko naszą czwórką (bo reszta naprawdę poszła na kręgle :) ) – skierować się mimo trudności w stronę kolejki na wzgórze, bo przestało padać. Niestety, przestało też jeździć. Będzie jeździć jutro. Obejrzeliśmy tylko z grubsza ogród botaniczny, bo już coraz mniej było widać i poszliśmy na pizzę.
A propos roślin: tu wzdłuż chodników rosną oczywiście palmy i drzewa oliwkowe, a poza tym wielkie aloesy, kaktusy i strelicje, a zamiast żywopłotów – oleandry. Ryszard miał nawet przyjemność nasikać pod drzewo limonkowe. Tylko jak to wszystko się tu uchowało w takim zimnie?!

1 komentarz:

  1. O rany! To niesamowite, że podpłynięcie blisko pod falę ma tak niesamowicie mokre skutki ;) Niesamowity (dla mnie laika) jest fakt, że nie mieliście darmowych małych rybek na pokładzie pontonu ;)

    Mój Brat opowiadał o wycieczce na "Foto Małpa" w Gibraltarze z wielkim rozrzewnieniem, więc myślę, że warto było o to walczyć :) Poza tym cóż to za fantastyczna atrakcja dla dzieci :)

    OdpowiedzUsuń