Z Jagienką sprawa jest bardziej skomplikowana, bo jej trzeba zapewnić głównie obiady (na śniadanie chlebek maczany w musie albo owoce wystarczają), czyli rozmrozić mięcho (ma tu w chłodni swój zapas indyka, królika i cielęciny) i zadbać o warzywa. Od czasu do czasu daję jej coś z naszych talerzy, gotowanego normalnie z solą itp. i zdarza się to coraz częściej, ale nie wszystko się nadaje, więc trzeba jednak czasem postać jak ta lampa (czy to ja, czy Adrian) albo przynajmniej pamiętać o powrocie do bulgoczącego garnka. W domu jakoś to wszystko jest łatwiejsze do ogarnięcia!
W portach natomiast często się chadza na jedzenie tubylcze, a na naszej trasie tubylcze są owoce morza. I wiecie co? To się da jeść! TADAM! Machnęliśmy sobie kiedyś z Adrianem i Jagienką na miłą kolacyjkę w knajpie przy plaży (Ryśka perfidnie zostawiliśmy śpiącego na statku) co następuje: avocado z krewetkami i różowym sosem z dodatkiem jajka - pycha!, a oprócz tego kanaryjską specjalność - ziemniaczki gotowane w mundurkach w morskiej wodzie aż do wygotowania (po prostu ziemniak z solą na skórce) maczane w sosie "mojo" i ośmiornicę! Chciałam napisać, że "zacisnęłam zęby" i wzięłam to do ust, ale to nie mogłoby się skończyć sukcesem...więc raczej zamknęłam oczy i wzięłam to do ust, a potem otworzyłam oczy i ze zdziwieniem stwierdziłam, że niezłe. Nie było galaretowate ani gumowe i nawet nie ciągnęło szlamem! Trochę mi tylko zrzedła mina, jak rozgniotłam językiem te takie przyssawki... ale zagryzło się kartoflem i jakoś poszło! :)
Rysiek, kiedy jemy poza statkiem, je przeważnie ładnie to, co my. Jagnię też już robi mniejszy syf niż dawniej, więc dostaje a to bułeczkę a to sałatę, a to jakiś owoc - co się da.
I ten przydługawy opis uczynię wstępem do relacji z dnia dzisiejszego,
bo dzisiaj też byliśmy w fajnej knajpie! Przede wszystkim byliśmy na
wycieczce samochodowej w górach. Adrian prowadził i wciąż jeszcze bolą
go ręce od kręcenia kierownicą, bo przez calusieńkie pasmo tutejszych
gór prowadzi dłuuuuuga, bardzo kręta asfaltowa droga. Było pięknie do
czasu, kiedy wjechaliśmy w chmurę, z której na dodatek zaczął padać
deszcz. Widoki wówczas były słabe, zatrzymaliśmy się więc w pierwszej
knajpie i okazało się, że nieźle trafiliśmy! Było nas 9 osób (w tym
dzieci), obrotne Panie Kelnerki błyskawicznie więc połączyły stoliki,
skołowały krzesełko dla Rysia i dały nam karty oraz buły i oliwę do
maczania, a także wina do spróbowania, dużo przy tym mówiąc i
zaczepiając dzieciaki. W karcie królowało mięso, samce więc były
zachwycone! W jeszcze większy zachwyt popadły, gdy Ryśkowi przyniesiono
jego "dziecięcą" porcję większą niż w niejednej restauracji porcja
dorosła. Karol i Adrian, gdy dostali potem swoje wielkie kawały mięcha
na wielkich talerzach, o nic już nie pytali :) Ale najlepsze i tak były
te kelnerki: w pewnym momencie jedna podeszła do Adriana, wyciągnęła
ręce w jego stronę i "poprosiła" o podanie. Piszę w cudzysłowie, bo minę
miała raczej nieznoszącą sprzeciwu, jakby mówiła: "No dawaj, dawaj,
kochany, bo ja nie mam czasu". Myśleliśmy, że chodzi o talerz, ale ona
miała na myśli Jagienkę, którą Adrian trzymał na kolanach. Wzięła ją
sobie i zaczęła nosić, zabawiać, a zaraz podleciały inne kelnerki i JĘŁY
jej pomagać. Taka forma pomocy strudzonym rodzicom, żeby mogli zjeść
spokojnie. Niestety Małej się to za bardzo nie spodobało, humor poprawił
jej się dopiero po bułce i ananasie. Rysiek natomiast zrobił niezły
interes, bo za jednego buziaka dostał od kelnerki dwa lizaki. To po
Tatusiu ta smykałka! Do biznesu znaczy, nie do buziaków, mam nadzieję...
Olalalala!
OdpowiedzUsuńSuper się czyta tego Twojego bloga!
(Będzie z tego niezła książka;)
To też trochę jakby Twój blog, jesteś jego "matką chrzestną" :)
OdpowiedzUsuńOluń, podziękuj Gosi, że wznowiła pisanie bloga i dzięki temu mamy znowu trójwymiar. Zrobiłabym to sama, ale u niej jakoś trudniej zatwierdza się komentarz i nie wiem jak to zrobić. A Ty też napisz jeszcze coś. Buziaczki dla Was wszystkich:)
OdpowiedzUsuńNo cóż, u nas rajstopy pod spodnie (to takie męskie...), gruba kurtka, szal i czapka z polarową podszewką oraz koc na wózek. Deszcz siąpi i na piątek zapowiadają śnieg.. :D Czyli wszyscy szczęśliwi!
OdpowiedzUsuńTwój blog stał się bardziej kulinarny niż mój! ;D
STOOOO LATTTT - wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu Gołąbeczki ;) (troszkę spóźnione)
OdpowiedzUsuńNadrobiłam wszystkie wpisy kilka dni temu. Świetnie się czyta i powiem Ci, że z tą książką, to wcale nie jest zły pomysł :)
Co zdjęcie, to dzieci są bardziej "dorosłe" :) Jagienka w tych dżinsikach w "koszu" albo na tym kaktusie - no bajka! Już zupełnie inna dziewczynka, a Ryszard widać, że wcale nie przejmuje się tym, że jest daleko i w niecodziennych warunkach.
Jak patrzę na Waszą trasę, to trochę mnie zasmuciło, że nie byliście na Maderze (moje marzenie wakacyjne, wciąż kosztowne i wciąż przekładane na kiedyś), ale Wyspy Zielonego Przylądka też brzmią wspaniale :)
U nas małe zawirowania w rodzinie, ale radzimy sobie coraz lepiej i mam nadzieję, że jakoś oswoimy się z tym wszystkim. Tomasz zdrowy, pamięta o Rysiu i Jagience i serdecznie zaprasza na tort w niedzielę :D Boże, ale zleciały mi te dwa lata...
Buziaki!!! Trzymajcie się!
Ola - książka musi być z tej podróży i zdecydowanie masz dar piśmienniczo gawędziarski, super się czyta :)))
OdpowiedzUsuń