czwartek, 22 listopada 2012

Cinszko...

Pisane 19 XI

Wczoraj kiedy pisałam, wciąż jeszcze mieliśmy sporą falę, więc szybko zakończyłam nierówną walkę z przechyłami o każde słowo i dylemat „pisać dalej czy spać” sam się rozwiązał.
Ale historia choroby morskiej ma swój ciąg dalszy, a szczególnie interesujący jest kontrast pomiędzy dwoma ostatnimi dniami a dzisiejszym. Kontynuuję zatem „do wątku głównego”:

Jest takie zjawisko, które nie ma jeszcze swojej nazwy, ale zdecydowanie trzeba je uznać za prawidłowość i nazwać, bo powtórzyło się już kilka razy. Odpowiednimi terminami mogłyby być na przykład: Zespół Ciężkiego Debiutu albo Syndrom Bolesnego Rozdziewiczenia Kapitańskiego albo po prostu Kop w D... na Dzień Dobry. Polega to na tym, że każdy kapitan w czasie pierwszego samodzielnie prowadzonego rejsu musi dostać w kość, a odbywa się to na różne sposoby. A to dwunastka w skali Beauforta na Morzu Północnym (Skwara), a to załoga złożona z pijaków, którzy tuż przed rejsem dowieźli sobie na statek ciężarówkę alkoholu i pili go nawet zamiast kompotu do obiadu (Ostry), a to inspekcja w porcie, a potem uratowanie w ostatniej chwili bukszprytu przed urwaniem (Gosia) i takie tam drobiazgi...
U Adriana interesującym początkiem był wspomniany ostatnio dziwny przybysz w Ceucie, a dalej... też się nie nudziliśmy :) Wkrótce po opuszczeniu portu zaczęło porządnie wiać. Najpierw niepozornie, a potem stopniowo coraz mocniej i mocniej, zaczęły przychodzić jakieś szkwały, deszcze i za każdym razem, kiedy Adrian schodził an chwilę z pokładu, żeby zobaczyć, co u nas, przynosił nowe wieści. Na przykład, że te piski dziewczyn na pokładzie to nie od nagłych przechyłów, tylko od błyskawic rozświetlających całe niebo albo, że patrząc na radar czuje się, jakby grał w grę komputerową, bo zewsząd lecą na nas „fireballe” (w tej roli burzowe chmury) - trzy pierwsze życia straciliśmy, ale potem zaczęliśmy się przed nimi uchylać, a nawet zdobywać punkty! :) Na pewno bawiłoby mnie to wtedy bardziej, gdybym nie cierpiała na morskie choróbsko, już wówczas uświadomione. Bo wierzę w teorię Adriana, że choroba morska jest w dużej mierze chorobą psychiczną: jak czekasz na nią i spodziewasz się, że Cię dopadnie, to to zrobi. A jak czymś się zajmiesz i próbujesz o niej nie myśleć, wtedy jest mniej dotkliwa. Miałam więc nadzieję, że skoro mam już pewien staż na morzu i zajęć przy kurduplach pod dostatkiem, to może ominie mnie ta wątpliwa przyjemność, ale gdy przyszła porządna fala, to tylko przez kilka godzin udawało mi się nie zwracać uwagi na „mulenie”. Przebywanie pod pokładem (na zewnątrz z dzieciakami przy silnym wietrze i dużym przechyle nie bardzo się dało) plus duchota w kabinie z dodatkiem wrażeń zapachowych towarzyszących przewijaniu Jagienki zrobiły swoje. Wieczór pierwszego dnia spędziłam więc na koi, próbując na leżąco zabawiać dzieci, które miały się świetnie! Rysiek siedząc na ławeczce wołał wesoło „zjezdzam!”, lepił z ciastoliny, bawił się antami, czytał książeczki... Adrian ze względu na warunki miał sporo roboty na pokładzie (co chwilę alarmy, brasowanie, zrzucanie, stawianie żagli), a wszystkie ciocie-zabawiaczki zniknęły z zasięgu wzroku z powodu podobnego do mojego, biedny Rysiek był więc zdany tylko na moje nieciekawe towarzystwo. No i Jagienki, której jak zwykle nic nie przeszkadzało w radosnym i dokładnym eksplorowaniu przestrzeni wokół siebie. Na szczęście kwestię kolacji Ryśka doskonale ogarnął Buba, który zrobił mu kanapkę, nakarmił sałatką i napoił (a potem, jak poszedł na wachtę i przyszedł Adrian, Młody zażyczył sobie kolejne dwie łychy sałatki :)). W nocy mieliśmy dziewiątkę, dzieciaki spokojnie mogą więc powiedzieć, że przeżyły już sztorm na oceanie.
Następny dzień był KRZYWY. Czyli bujaniu na boki towarzyszyła stała krzywość. Znaczy przechył. Siedmiometrowa fala. Wiało, więc postawiliśmy żagle. Wiało w żagle, więc przyciskało nas do wody i to już w połączeniu z chorobą morską i dzieciakami stało się nieznośne. Jagienka CAŁY CZAS na rękach, ewentualnie na koi, bo przecież nie położę jej na podłodze, żeby nią zaraz rzuciło o ścianę. Rysiek cały czas za rękę albo przy stałej asekuracji, bo przecież nie puszczę go samego, żeby nim zaraz rzuciło o ścianę. Nie tylko ścian szkoda. Także na przykład akcja „Mamo, situuuu!” wyglądała tak, że Jagienka pod pachą, a Rysiek drugą ręką rozebrany, chwycony i posadzony na „tiblu” (na wdechu, bo w ubikacji „zapach się skończył”, co na co dzień nie przeszkadza, ale jak się człowiek od rana stara nie porzygać, to trochę utrudnia) plus jeszcze walka o pion. Mycie rączek – podobnie. Schody – sami się domyślacie. Najlepiej nam było na pokładzie, bo wprawdzie na dechach nie dało się siedzieć (strasznie krzywo, wieje i chlapie), to już w zacisznym kąciku przy sterze było nieźle. Rychol przypięty wąsami od szelek do „fortepianu” (panel z rozmaitymi przyciskami na mostku nawigacyjnym), Jagienka – do mnie, do tego ciastolina, gumowy krasnal, niezastąpiona ciotka Panda przy boku i można płynąć! I raz czy dwa słona falka na buźkę, dla orzeźwienia. Gorsze były momenty, kiedy trzeba było pójść na ten obiad czy do toalety czy po prostu zmienić otoczenie, bo wszędzie indziej było już gorzej. Na szczęście dobrych dusz wokoło nie brakuje: Adrian pomimo nawału obowiązków dwoił się, żebym mogła trochę poleżeć i pochorować, z odsieczą przyszli też Ola z Karolem, którzy po prostu wzięli Rycha na półtorej godziny, a mi kazali leżeć (niewątpliwie wzbudziłam litość, prosząc Olę spotkaną na schodach, żeby przytrzymała na chwilę dzieciaki, bo ja muszę pilnie za burtę. Nawiasem mówiąc, wybrałam, jak zawsze, nie tę burtę...). Ogólnie i tak nieźle znieśliśmy to bujanie, bo Adrian w ogóle ma chyba zepsuty błędnik i choroba morska go nie dotyczy, a ja mimo wszystko przez większość czasu byłam w miarę żyjąca i na chodzie. Doktor, Dyrektor Niebieskiej Szkoły i paru uczniów znieśli to gorzej...

Podsumowując: gdybym kiedykolwiek po powrocie narzekała, że mi ciężko z dwójką dzieci w domu, który jest prosty i w którym nie chce mi się rzygać i z którego na dodatek można w każdej chwili wyjść, rzućcie tylko hasło „Ceuta-Kanary 2012”. Już ja będę wiedziała, o co chodzi... :)




8 komentarzy:

  1. Nawet czytanie o tych akrobatycznych sztuczkach, które na bieżąco koordynowałaś jest powalające... a jeszcze jak sobie to wyobrażam... Ekhm...
    To zdecydowanie jest ten aspekt rejsu o którym osoby nie morskie nie myślą...
    Może Kanary trochę Wam wynagrodzą te wyczyny wiatru + fal ;)
    PS. Na Gran Canarii jest biały piaseczek, więc może uda Ci się go zwiedzić? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ola, mam nadzieję, że to tylko raz na cały rejs i że to co najgorsze już za Wami. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Olu, musiałaby się pojawić tutaj barrdzo duża ilość wykrzykników, wyrazów dźwiękonaśladowczych oraz wyrażeń o charakterze wykrzyknikowym żeby oddać moje emocje, gdy czytałam ten tekst  uff,..

    OdpowiedzUsuń
  4. Piaseczkom będziemy się wkrótce przyglądać - czas uruchomić łopatkę i wiaderko! :) A co do ewentualnej powtórki z tej sztormowej rozrywki, to kilka razy w czasie tego przelotu pytałam doświadczonych ludzi, czy w czasie przejścia przez Ocean buja mniej czy bardziej, czy tak samo wieje i czy jest stały przechył czy buja na boki... :)

    OdpowiedzUsuń
  5. I co odpowiadali doswiadczeni ludzie?

    OdpowiedzUsuń
  6. ja się nie nadaje na czytanie Ciebie...Czarna

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja nadrabiam zaległości, po przeczytaniu tego postu chyba mnie też choroba morska bierze :)

    OdpowiedzUsuń